„Jezusie — pomyślał Matt. — Chciałbym wpaść na tego sukinsyna!”. Nie wpadł na niego, chociaż bardzo starannie przyglądał się wszystkim pojazdom na Broad Street i Roosevelt Boulevard Extension. Także dalej, jadąc aleją do centrum Filadelfii, wypatrywał rdzawoczerwonej furgonetki. Miał trudności ze znalezieniem miejsca do zaparkowania pod Roundhouse, w końcu jednak znalazł. Odpiął odlewy i wniósł je do budynku. Jakaś bardzo tęga kobieta o pomarańczowych włosach pospiesznie wyszła z windy, na którą czekał, o mało nie wytrącając mu z rąk odlewów. Wcale go to nie zaskoczyło. Byłoby to nieprzyjemne zwieńczenie nieprzyjemnego dnia. Gdyby upadł i zniszczył odlewy, spędziłby resztę swego życia zawodowego na wypisywaniu cholernych wielostronicowych formularzy sierżanta Frizella. „Nie — podsumował w myślach. — Nawet tak dobrze by mi nie było. Gdybym nie zachował ostrożności i roztrzaskał odlewy, musiałbym stanąć wobec pytania, którego tak starannie unikam: czy prawdą jest, jak sugeruje Amy, że po prostu pobłażam sobie, biegając po mieście z rewolwerem i odznaką, udając policjanta, ponieważ odrzuciła mnie piechota morska. Nie jestem policjantem. Udowodniłem to dzisiaj zarówno przez dziecinną radochę, jaką miałem, pędząc wśród innych aut z wyjącą syreną, jak i później, gdy zemdlałem na widok okaleczonych zwłok nieszczęsnej kobiety, niczym harcerka, która widzi pierwszego w swoim życiu martwego królika. A dopiero co szukałem ciemnoczerwonej furgonetki, bo chciałem schwytać przestępcę, zyskując owacje i aplauz przełożonych i kolegów. Co za bzdura! Co bym, do diabła, zrobił, gdybym go dostrzegł? Może lepiej na dłuższą metę byłoby, gdyby ta tłusta baba wytrąciła mi odlewy z rąk. Policjanci, prawdziwi policjanci, i tak złapią tego psychopatę, a jeśli upuszczę te przeklęte odlewy, rano wypieprzą mnie z policji, co w sumie — jak mi mówi logika — byłoby najlepszym wyjściem dla wszystkich”. Funkcjonariusz Matthew Payne nie był wcale zaskoczony, że technicy w laboratorium ekspertyz i medycyny sądowej, którym oddał odlewy, potraktowali go jak gońca, nie zdziwił się również, że po powrocie na Bustleton i Bowler jakiś kapral, którego nigdy wcześniej nie widział, uprzejmie polecił mu zabierać dupę w troki i gnać pod dom pani Peebles. — Spóźniłeś się — warknął kapral. — Gdzie byłeś, do kurwy nędzy? — W Roundhouse — odparł Matt. — A tak, słyszałem — zarechotał kapral. — Masz przyjaciół na wysokich stanowiskach, co, Payne? Mattowi nie chciało się nawet wyjaśniać, że do Roundhouse wysłał go inspektor Wohl w związku ze śledztwem policyjnym. Kapral dodał mu po prostu ostatni argument, przesądzający o rezygnacji. Nie będzie już miał przyjaciół na wysokich stanowiskach. „Nawet gdybym chciał, nawet gdybym miał wymagane u policjantów cechy psychologiczne, choć dziś udowodniłem, że ich nie mam, i tak nie mógłbym pokazać, co potrafię, skoro mam w pobliżu wujka Denny’ego Coughlina, który pilnuje mnie jak stara panna, nerwowa niezamężna ciotka, powstrzymując mnie od zrobienia tego, co każdy inny żółtodziób musi robić… A zamiast tego Coughlin wysyła mnie tam, gdzie — jestem przekonany — wszyscy wiedzą, że należy mnie chronić. Więc, co oczywiste i zrozumiałe, wszyscy inni gliniarze będą mną za to pogardzać. Dokończę ten dyżur, ponieważ byłoby nie fair, gdyby McFadden i Martinez musieli dodatkowo sterczeć za mnie pod domem, ale rano napiszę krótką i zwięzłą rezygnację, którą dostarczę tutaj przez posłańca”. Wziął kluczyki, które kapral dał mu w zamian za te od auta Jasona Washingtona i pojechał do Chestnut Hill. Charley McFadden zaparkował swój samochód pięćdziesiąt metrów od bramy domu Peeblesów, po przeciwnej stronie ulicy. Matt zatrzymał swój pojazd za tamtym, wysiadł i podszedł do McFaddena. — Zaczynałem się zastanawiać, czy się zjawisz — mruknął Charley bez zbędnej ironii czy gniewu. — Dokąd jeździłeś z Washingtonem? — Washington jechał do hrabstwa Bucks, gdzie znaleziono ciało pani Woodham — wyjaśnił Payne. — Potrzebował chłopca na posyłki. — No cóż, wszyscy ci faceci z wydziału zabójstw uważają się za szychy — odparł McFadden ze współczuciem. — Nie pozwól im się zdołować. — Co mam tu robić, Charley? — Ech, to tylko taka podpucha — odparł McFadden. — Głównie chodzi o to, żeby spłoszyć złodzieja. Wohl nie chce znaleźć w jutrzejszym raporcie, że w nocy znów ktoś tu się włamał. Właściwie kazał nam siedzieć na tej ulicy, bo jest na mnie wkurzony. — Za co?
|