W pojedynkę niejeden z naszych od nich tęż-szy, ale co do wielkiej wojny, pomiarkowaliście sami. - Oj, pomiarkowałem! a da Bóg, i ci posłowie królewscy po-miarkują także, a zwłaszcza rycerz z Maszkowic. - Widziałem, jako spochmumiał. Wielki z niego sprawca wojenny i powiadają, że nikt na świecie nie rozumie się tak na wojnie. - Jeśli prawda, to chyba jej nie będzie. - Jeśli Krzyżacy obaczą, że mocniejsi, to właśnie będzie. I powiem wam szczerze: bogdaj już przyszedł wóz alibo przewóz, gdyż dłużej nie lża nam tak żyć... I z kolei Zbyszko, jakby przygniecion niedolą własną i powszechną, opuścił głowę, a Maćko rzekł: - Szkoda zacnego Królestwa, a boję się, by nas Bóg za zbytnią zuchwałość nie pokarał. Pamiętasz, jak to rycerstwo przed katedrą na Wawelu przede mszą, wtedy kiedy ci to mieli głowę uciąć i nie ucięli - samego Tymura Kuternogę wyzywało, któren czterdziestu królestw jest panem i któren góry z głów ludzkich uczynił... Nie dość im Krzyżaków! wszystkich naraz chcieliby wyzwać - i w tym może być obraza boska. A Zbyszko na owo wspomnienie chwycił się za płowe włosy, bo go niespodzianie ogarnął żal okrutny - i zakrzyknął: - A któż mnie wówczas od kata zratował, jeśli nie ona! O Jezu! Danuśka moja!... O Jezu!... I począł drzeć włosy, a następnie gryźć pięści, którymi łkanie chciał potłumić, tak rozskowyczało się w nim serce z nagłego bólu. - Chłopie! miej Boga w sercu!... cichaj! - wołał Maćko. - Co wskórasz? Hamuj się! cichaj!... Ale Zbyszko długi czas nie mógł się uspokoić i upamiętał się dopiero, gdy Maćko, który był istotnie jeszcze chory, zesłabł tak bardzo, że zachwiał się na nogach i padł na ławę w zupełnym zmysłów zamroczeniu. Wówczas młodzian położył go na tapczanie, pokrzepił winem, które przysłał komtur zamkowy, i czuwał nad nim, póki stary rycerz nie zasnął. Nazajutrz zbudzili się późno, rzeźwiejsi i wypoczęci. No - rzekł Maćko - chyba jeszcze na mnie nie czas, i tak myślę, że byle mnie wiater polny przewiał, to i na koniu dosiedzę. - Posłowie ostaną jeszcze kilka dni - odpowiedział Zbyszko -bo coraz to do nich ludzie przychodzą z prośbą o jeńców, którzy na Mazowszu albo w Wielkopolsce na rozboju schwytani, ale my możem jechać, kiedy chcecie i kiedy poczujecie się w siłach. W tej chwili wszedł Hlawa. - Nie wiesz zaś, co tam czynią posłowie? - spytał go stary rycerz. - Zwiedzają Wysoki Zamek i kościół - odrzekł Czech. -Komtur zamkowy sam ich oprowadza, a potem pójdą do wielkiego refektarza na obiad, na który i wasze miłości ma mistrz zaprosić. - A ty coś od rana czynił? - A ja przypatrywałem się niemieckiej najemnej piechocie, którą kapitanowie ćwiczyli, i przyrównywałem ją z naszą czeską. - A ty czeską pamiętasz? - Wyrostkiem mnie pojmał rycerz Zych ze Zgorzelic, ale pamiętam dobrze, bom od małego był do takich rzeczy ciekawy. - No i cóż? - A nic! Jużci tęga jest krzyżacka piechota i ćwiczona godnie, ale to są woły, a nasi Czesi wilcy. Gdyby tak przyszło co do czego, to przecie wasze miłoście wiedzą: woły wilków nie jadają, a wilki okrutnie na wołowinę łakome. - Prawda jest - rzekł Maćko, który widocznie coś o tym wiedział - kto się o waszych otrze, to jako od jeża odskoczy. - W bitwie konny rycerz za dziesięciu piechoty stanie - rzekł Zbyszko. - Ale Marienburga jeno piechota może dobyć - odpowiedział giermek. I na tym skończyła się rozmowa o piechocie, gdyż Maćko, idąc za biegiem swych myśli, rzekł: - Słysz, Hlawa, dziś, jak podjem i poczuję się w mocy - to pojedziemy. - A dokąd? - spytał Czech. - Wiadomo, że na Mazowsze. Do Spychowa - rzekł Zbyszko. - I tam już ostaniem?... Na to spojrzał Maćko na Zbyszka pytającym wzrokiem, gdyż dotychczas nie było między nimi mowy o tym, co dalej uczynią. Młodzian może miał gotowe postanowienie, ale nie chciał nim widocznie stryjca zasmucić, więc rzekł wymijająco: - Wpierw musicie wy dobrzeć. - A potem co? - Potem? Wrócicie do Bogdańca. Wiem, jako Bogdaniec miłujecie. - A ty? - I ja go miłuję. - Nie mówię, żebyś do Juranda nie jechał - rzekł powoli Maćko - bo jeśli zamrze, to pogrześć go przystojnie należy, ale ty bacz, co powiem, gdyż, jako młody, rozumem mi nie dorównasz. Nieszczęśliwa to jakowaś ziemia ten Spychów. Co cię spotkało dobrego - to gdzie indziej, a tam nic, jeno strapienia ciężkie i frasunki. - Prawdę mówicie - rzekł Zbyszko - ale tam Danusina truchełka... - Cichaj! - zawołał Maćko w obawie, że Zbyszka chwyci taki sam niespodziany ból jak wczoraj. Ale na twarzy młodzianka odbiło się tylko rozrzewnienie i smutek. - Będzie czas uradzać - rzekł po chwili. - W Płocku i tak musicie odpocząć. - Starunku waszej miłości tam nie zbraknie - wtrącił Hiawa. - Prawda! - rzekł Zbyszko - wiecie, że tam jest Jagienka? Jest dwórką przy księżnie Ziemowitowej. Ba - ale przecie wiecie, bościeją sami tam przywieźli. Była i w Spychowie. Aż mi to dziwno, żeście mi nic o niej u Skirwoiłły nie wspomnieli. - Nie tylko była w Spychowie, ale bez niej Jurand alboby dotychczas macał koszturem drogi, alboby zamarł gdzie przy drodze. Przywiozłem ją do Płocka wedle opatowego dziedzictwa, a nie wspomniałem ci o niej, bo choćbym był wspomniał, byłoby to samo. Na nic tyś, niebożę, wówczas nie baczył. - Wielce ona was kocha - rzekł Zbyszko. - Chwalić Boga, że nijakie listy nie były potrzebne, ale ona od księżny dostała listy za wami i przez księżnę od posłów krzyżackich. - Niech Bóg za to dziewce błogosławi, bo lepszej na świecie nie ma! - rzekł Maćko.
|