JEZUS I UCZNIOWIE W DRODZE DO ASKALONU Napisane 14 lipca 1945. A, 5646-5662 Poranek budzi śpiących chłodnym powiewem. Powstają z piasku, na którym spali, osłonięci przez wydmę usianą kilkoma wyschniętymi trawami i wspinają się na jej szczyt. Przed nimi znajduje się głęboka piaszczysta zatoka, podczas gdy całkiem blisko i dalej są tereny, na których widać piękne uprawy. Wyschnięty strumyk ukazuje białe kamienie. Mają kolor jasny, jak piasek. Prowadzi w tej bieli wyschniętych kości aż do morza, błyszczącego w oddali falami przynoszącymi poranny przypływ, a przede wszystkim lekki wietrzyk, rysujący ocean. Idą wzdłuż wydmy aż do wyschniętego strumienia, przechodzą przez niego, podejmują marsz poprzez wydmy obsuwające się im pod stopami, a całe tak pofalowane, że wydają się przedłużeniem morza. Tu jednak zamiast poruszających się fal są fale suche, zmieniające się. Dochodzą do wilgotnego brzegu i idą swobodniej. Jan jest jak urzeczony widokiem morza bez końca, oświetlonego pierwszymi promieniami słońca. Wydaje się pić to piękno i jego oczy stają się bardziej błękitne. Piotr, bardziej praktyczny, zdejmuje obuwie, podnosi ubranie i brodzi po wodzie, przy brzegu, szukając kraba lub jakiejś muszli do wyssania. W odległości dwóch dobrych kilometrów rozciąga się przy brzegu piękne nadmorskie miasto, na linii skał w kształcie półksiężyca, na które wiatr i silne wichry nanoszą piasek. Teraz – gdy morze odchodzi po przypływie – odsłaniają się także i tutaj podwodne skały, zmuszając do powrotu na suchy piasek, aby nie męczyć stóp na kamieniach. «Którędy wchodzimy, Panie? Stąd widać tylko zwarty mur. Od strony morza nie można wejść. Miasto jest w najgłębszym punkcie łuku» – mówi Filip. «Chodźcie. Wiem, którędy się wchodzi.» «Byłeś już tutaj?» «Jeden raz, gdy byłem mały, ale tego nie przypomniałbym sobie. Wiem jednak, którędy się przechodzi.» «Dziwne! Zauważyłem to tyle razy... Nigdy nie pomylisz drogi. Kilka razy my ją Tobie pomyliliśmy. Ale Ty! Zawsze wydaje się, że bywałeś w miejscu, do którego zmierzasz» – zauważa Jakub, syn Zebedeusza. Jezus uśmiecha się, ale nie odpowiada. Idzie pewnie do małego wiejskiego przedmieścia, gdzie ogrodnicy uprawiają jarzyny dla miasta. Poletka i ogrody są uporządkowane i zadbane. Niewiasty i mężczyźni uprawiają je. Polewają bruzdy wodą, wyciąganą ze studzien mozolnie rękami albo też starym i skrzypiącym urządzeniem [złożonym z szeregu] wiader poruszanych przez biednego osiołka, który z zasłoniętymi oczyma krąży wokół studni. Nic jednak nie mówią. Jezus pozdrawia: «Pokój wam.» Ludzie pozostają jednak, jeśli nie wrodzy, to obojętni. «Panie, tu grozi nam śmierć z głodu. Nie rozumieją Twojego pozdrowienia. Teraz ja spróbuję» – mówi Tomasz. Zagaduje pierwszego ogrodnika, którego widzi, mówiąc: «Dużo kosztują twoje jarzyny?» «Nie więcej niż w innych ogrodach. Drogo lub tanio – to zależy od tego, jak gruba jest sakiewka.» «Dobrze to powiedziałeś. Jak widzisz, nie umieram z głodu. Jestem gruby i pełen kolorów, także bez twoich jarzyn. To znak, że moja sakiewka jest dobrą żywicielką. Krótko: jest nas trzynastu i możemy kupić. Co nam sprzedasz?» «Jajka, warzywa, wczesne migdały, jabłka wysuszone ze starości, oliwki... to, czego chcesz.» «Daj mi jajka, jabłka i chleba dla wszystkich.» «Chleba nie mam. Znajdziesz go w mieście.» «Jestem głodny teraz, a nie za godzinę. Nie wierzę, że nie masz chleba.» «Nie mam. Żona dopiero go wyrabia. Ale widzisz tam tego staruszka? On ma zawsze dużo, bo jest bliżej drogi i często wędrowcy proszą go o chleb. Idź do Ananiasza i poproś. Ja zaraz ci przyniosę jajka. Ale zwróć uwagę, że dwa kosztują denara.» «Łotr! Twoje kury znoszą może jajka ze złota?» «Nie. Ale nie jest przyjemnie pośród smrodu kurcząt i na darmo tam nie stoję. A poza tym, czyż nie jesteście Żydami? Płaćcie więc.» «Zostaw je sobie. Masz swoją zapłatę» – Tomasz odwraca się. «Ej, człowieku! Chodź. Dam ci je za mniej. Trzy za denara.» «Ani cztery. Wypij je i niech ci zostaną w gardle.» «Chodź, posłuchaj. Ile mi chcesz dać?» Ogrodnik dogania Tomasza. «Nic. Już ich nie chcę. Chciałem tylko coś przekąsić przed wejściem do miasta. Ale tak jest lepiej. Nie będę tracić głosu i apetytu, wygadując historyjki. Zjem dobry posiłek w gospodzie.» «Dam ci dwie sztuki za dwudrachmę.» «Ufff, jesteś gorszy od bąka. Daj mi twoje jajka, ale świeże. Jeśli nie, wrócę i zrobię ci gębę bardziej żółtą, niż ją masz.» Tomasz idzie i wraca. W pole płaszcza ma co najmniej dwa tuziny jajek. «Widzieliście? Ja będę robił zakupy w tym kraju złodziei, teraz i potem. Wiem, jak ich traktować. Mają dużo pieniędzy i przychodzą robić zakupy u nas dla swoich kobiet. Bransolety nigdy nie są wystarczająco duże, a o cenę targują się całymi dniami. Mszczę się. Teraz pójdziemy do tego drugiego skorpiona. Chodź i ty, Piotrze. Janie, weź jajka.» Idą do starca, który ma pola obok głównej drogi. Prowadzi ona do miasta od strony północnej, wzdłuż domów przedmieścia. To piękna droga, dobrze wybrukowana, z pewnością zbudowali ją Rzymianie. Brama miasta od strony wschodniej jest teraz bliska. Widać, że poza nią droga ciągnie się dalej prosto, z prawdziwie artystyczną osłoną, bo zmienia się w podwójny zacieniony portyk, podtrzymywany marmurowymi kolumnami. Ludzie przechodzą w jego orzeźwiającym cieniu, pozostawiając środek drogi dla osłów, wielbłądów, psów i koni. «Witaj! Sprzedasz nam chleba?» – pyta Tomasz.
|