Mimo przebytych trudów, zdawał się teraz nie posiadać z radości, że dane mu było ujrzeć
raz jeszcze rodzinne strony. Zachwycał się widokiem z dachu i większą część dnia tam prze-
pędzał w krześle podobnym do tego, co zostało w domu na wybrzeżu Orontesu. Lekki wie-
trzyk przynosił mu tu wonie wzgórz, które znał tak dobrze, oddychał nimi z całych piersi,
przypatrując się biegowi słońca od wschodu do zachodu. Esterę miał przy boku, czuł się więc
szczęśliwym i jakby w pobliżu nieba i tych miejsc, gdzie przebywała kiedyś nigdy niezapo-
mniana pierwsza Estera, kochanie jego młodości, a z biegiem lat coraz droższa żona. Mimo
tylu wspomnień nie zapomniał spraw handlowych, co dzień goniec przynosił raporty od San-
balata, który prowadził dom w Antiochii. Co dzień wyjeżdżał drugi goniec z Jerozolimy i
214
wiózł najdrobniejsze wskazówki, usuwające zachodzące wątpliwości, bo Simonides umiał
przewidzieć wszelkie wypadki, prócz tych, które Wszechmocny zakrył przed oczami ludzi.
Gdy Estera, spełniwszy polecenie, wracała ku ojcu, promień słońca, padający ukośnie na
błyszczącą posadzkę dachu, oświecił ją łagodnie i niepodobna było nie przyznać, że była
piękną w rozkwicie kobietą. Wzrost jej był wprawdzie niewielki, ale kibić nader kształtna,
główka zgrabna, twarz o regularnych rysach i cerze różowej z wyrazem pełnym rozumu i od-
blaskiem poświęcającego się serca – jednym słowem, była to kobieta godna kochania, bo mi-
łość była tłem jej życia.
Spojrzała na zwój, przystanęła i przypatrzyła się drugi raz dokładniej; krew uderzyła jej do
twarzy, gdy spostrzegła pieczęć Ben-Hura i spiesznie odeszła w przeciwną stronę.
Simonides trzymał zawiniątko chwilę; obejrzawszy pieczęć, złamał ją i oddał pismo córce.
– Czytaj! – rzekł.
Patrzył na nią w tej chwili, a wyraz niepokoju przebijał na jego twarzy.
– Widzę, Estero, że wiesz od kogo to pismo.
– Tak, od naszego pana.
Mimo nieśmiałości patrzyła mu w oczy szczerze.
– Kochasz go, Estero? – rzekł spokojnie.
– Tak.
– Pomyślałaś nad tym, co robisz?
– Chciałam o nim nie myśleć inaczej, mój ojcze, jak o panu, z którym wiążą mnie powin-
ności, ale było to nad moje siły.
– Dobra jesteś, dobra jesteś, jak była matka twoja – rzekł, zapadając w myślach; po chwili
dopiero wyrwał go z zamyślenia szelest rozwijanego pergaminu.
– Niech mi przebaczy Pan, iż złorzeczę Jego natchnieniu – ale miłość twa nie byłaby
wzgardzona, gdybym utrzymał w mym posiadaniu wszystko, jak miałem do tego prawo – bo
wielka jest siła pieniędzy.
– Gorzej byłoby dla mnie, gdyż nie będąc godną jego spojrzenia, nie miałabym na pocie-
szenie tej słusznej dumy, którą mnie twe postępowanie natchnęło. Mamże czytać?
– Wstrzymaj się – rzekł – pozwól, abym dla twego dobra powiedział nawet i to, co ci może
być najboleśniejsze. Gdy razem dźwigniemy, lżejszym stanie się ciężar. Serce swoje oddał
pewnej kobiecie!
– Wiem – odparła spokojnie.
– Usidliła go Egipcjanka – mówił dalej – posiada przebiegłość swego narodu, jest piękną,
chytrą i zalotną; serca nie ma wcale, jak nie mają go jej rodaczki. Córka, która urąga ojcu,
napełni zgryzotą dni męża.
– Albo tak czyni?
– Baltazar jest mądrym i chociaż poganin, dziwnych łask dostępuje od Pana; zapał jego
wiary zaszczyt mu przynosi, córka zaś szydzi z niego. Słyszałem jak o nim mówiła wczoraj:
„Błędy młodości się przebacza, starcom przystoi mądrość, ale gdy jej się pozbędą, niech zstę-
pują do grobu”. Okrutna to mowa, godna Rzymianki; słysząc ją, mimo woli pomyślałem, iż
osłabienie podobne jak u Baltazara przyjdzie kiedyś i na mnie – kto wie, czas ten może już
bliski. – Ale ty, Estero, nigdy słów podobnych nie powiesz o mnie – nie. nigdy nie rzeczesz:
niech zstępuje do grobu. Nie darmo matka twa była córką Judy.
Estera słuchała tych słów ze łzami, a upewniając go, rzekła:
– Jam mej matki dziecię.
– Tak, jesteś jej godna boś dla mnie tym, czym świątynia Salomonowi.
|