– Jakie? – Niewielka kamieniczka w zachodniej dzielnicy. Przy tej samej ulicy znajduje się kaplica z białego kamienia. Dłoń harrara znalazła się nagle w niebezpiecznie bliskiej odległości od noża. – Kto tam mieszka? Marcel zawahał się: czy podać szczegóły dotyczące Emitha i jego sędziwej matki, czy też pozostawić harrara w niepewności? Chyba nic się nie stanie, jeśli powie? Harrarzy pewnie tylko zostawią straże przy drzwiach, a cóż w tym złego? A jeśli spróbuje coś zataić, sam zapewne wpakuje się w większe kłopoty. Ludzie Izgarda znani byli ze swej umiejętności wykrywania kłamstw i uników. Przenosząc wzrok z noża harrara na półki ze swymi cennymi rocznikami, Marcel westchnął z aktorską przeciągłością. Przede wszystkim musiał myśleć o własnej skórze. Poza tym podobało mu się brzmienie swego głosu. Tessa wyszła na pokład dziobowy i oparła się o reling, mając za sobą nadbudówkę śródokręcia, przed sobą natomiast pusty przestwór morza. Wczesnym rankiem promienie słońca padały ukośnie na wodę, rozsnuwając wśród fal włókna srebrzystego światła. Kiedy dłużej przypatrywała się tym migoczącym, srebrnym niciom, zaczynała dostrzegać wzory, jakie tworzyły. Kształty mrugały do niej filuternie, po czym znikały niby litery wypisane niewidzialnym atramentem. Niezadowolona z własnej bezmyślności, świadomie przeniosła spojrzenie na niebo. Nie zauważyła żadnych chmur, ptaków ani kłębów mgły: jednolita szarość była tym, czego potrzebowała. Nie chciała wciąż doszukiwać się wzorów na czymkolwiek spoczął jej wzrok. Pragnęła spojrzeć w niebo i zobaczyć niebo, nie jakiś tam wspaniały, skomplikowany deseń. Zakryła płaszczem ręce, odwróciła się od poręczy i ruszyła w stronę trapu. Nowiutkie buty stukały godnie po deskach pokładu i garstka marynarzy popatrzyła na nią, kiedy koło nich przechodziła. Jej oblicze wygładziło się w uśmiechu. Z każdą chwilą czuła się na statku bardziej swojsko. Imbir zalecany przez Ravisa skutkował. W rzeczywistości wszystko, co wczoraj mówił, podziałało na nią korzystnie: imbir, spacer, świeże powietrze i sugestia, żeby zapoznała się z otoczeniem. Choroba morska ustąpiła bez śladu i nie podejrzewała, aby miała powrócić, chyba że podczas sztormu lub po spożyciu zepsutego jedzenia. Większą część wczorajszego dnia spędziła na spacerach po pokładzie. Czuła się świetnie na powietrzu po tylu dniach spędzonych pod dachem. Żeńska połowa pasażerów przeważnie ją ignorowała – niektóre kobiety rzucały w jej kierunku naganne spojrzenia, nie pochwalając tych samotnych wędrówek po statku, inne zaś spoglądały bojaźliwie na nóż zatknięty u pasa. Tessa cieszyła się w duchu z tych spojrzeń: bawiła ją myśl, że ktoś może uważać ją za niebezpieczną. Na widok mężczyzn radowała się w duchu z obecności Ravisa. Początkowo gapili się na nią bez ogródek i zastanawiała się, co ich bardziej pociąga, zawartość jej trzosa czy też ciało. Żadne zachowanie– wyzywające spojrzenia, udawanie, że sięga po nóż, odejście – nie mogło ich powstrzymać, dopiero gdy poprosiła głośno przechodzącego majtka, żeby zaniósł mężowi pod pokład dodatkowy materac, dali jej spokój i odtąd nie napastowali. Tessa wolała nie wyobrażać sobie, do czego by musiała się uciec, gdyby nie było przy niej Ravisa. W tym świecie samotna kobieta powinna mieć się na baczności. Kiedy w końcu wróciła do kabiny, Ravis wciąż spał. Na statku nie serwowano żadnych posiłków, wobec czego wyciągnęła z worka jabłko i kawałek sera, zjadła w ciszy kolację, zwinęła się na drugim materacu, który majtek zdołał jakimś cudem wcisnąć do kajutki, i szybko zapadła w sen. Obudziła się wcześnie rano. Swędziała ją ręka, bolały mięśnie, a ciało trzęsło się z zimna. Poprawiła sukienkę i zapięła płaszcz, po czym pochwyciła nocnik, szczęśliwym zrządzeniem losu dołączony do wyposażenia kabiny. Załatwiła się w pustej, pogrążonej w ciszy latrynie, po czym wyszła na pokład. Tych kilku marynarzy, którzy kręcili się tu i ówdzie, nie zamierzało jej niepokoić. Po umyciu i zabandażowaniu chorej dłoni stanęła przy poręczy, aby obejrzeć wschód słońca.
|