— A prosto z Sherwoodu, gdzie przespałem całą noc —- odparł Robin. — Co ty powiesz? — odezwał się głuchy. — Za wszystkie pieniądze, jakie niesiemy we czwórkę do Lincolnu, nie spałbym w Sherwoodzie ani jedną noc. Gdyby Robin Hood w swoich borach przychwycił któregoś z naszych, toby mu poobcinał uszy, jak mi się zdaje. — I mnie się tak zdaje — zaśmiał się Robin. — Ale o jakich to pieniądzach wspominasz? — Nasz król, Pietrek z Yorku — odezwał się kulawy — wysłał nas z tymi pieniędzmi do Lincolnu, żeby... — Stój, bracie Siekaczu — przerwał mu ślepy — nie podejrzewam naszego kamrata, ale pamiętaj, że my go nie znamy. Ktoś ty jest, brachu? “Śmiałek”, “ćwik”, “szczur”, “szemrany” czy “bzik”? Robin spojrzał na nich z rozdziawioną gębą. — No... — wykrztusił ‘·— zdaje mi się, że jestem śmiałek, przynajmniej staram się być. Ale doprawdy nie wiem, co ma znaczyć ten cały żargon, bracie. Byłoby znacznie przyjemniej, moim zdaniem, gdyby nam niemowa, który ma piękny głos, zaśpiewał piosenkę. Na te słowa zapadła grobowa cisza, dopiero po chwili odezwał się znów. ślepy: — E, kpisz sobie, że nie znasz naszej mowy. Odpowiedz mi na to: “Czyś ty kiedy kołtonowi dźwignął dychy z przyciosa, jak kimoł?”[6] — Do licha! — rozgniewał się Robin. — Jeśli żarty ze mnie stroicie tym całym szwargotem, to ja się z wami policzę, mówię wam. Mam wielką ochotę stuknąć was po łbie i nie zastanawiałbym się, gdyby nie to, że poczęstowaliście mnie wybornym trunkiem. Pokaż tu, bracie, dzban, bo małmazją stygnie. Ale po jego słowach tamci zerwali się na nogi chwytając swoje pałki, a ślepy porwał z ziemi ciężki sękacz. Robin nie wiedział, o co ta cała awantura, ale widząc, że robi się z nim krucho, też zerwał się na nogi chwytając swoją wierną pałkę, wsparł się plecami o drzewo i stanął w pogotowiu. — Co u diabła! — zawołał wywijając pałką młynka. — Nie wstyd wam, byki krasę-, napadać w czterech na jednego? Spróbujcie zbliżyć się, łajdaki, a tak wam pokiereszuję łepetyny, że rodzona matka was nie pozna! Czyście powariowali? Nie zrobiłem wam nic złego. — Łżesz! — wrzasnął ślepy od urodzenia, najtęższy z nich zabijaka, herszt całej czwórki. — Łżesz! Wkradłeś się, żeby nas szpiegować. Ale twoje uszy za dużo słyszały, żebyś uszedł stąd cało, przyszła na ciebie kryska, bo wyciągniesz dzisiaj kopyta! Dalej, bracia, kupą! Na niego! Świszcząc sękaczem natarł na Robina jak rozsierdzony byk na czerwoną płachtę. Ale Robin był gotów na każdą niespodziankę. “Trik! Trak!” — wymierzył dwa błyskawiczne ciosy i w mgnieniu oka żebrak runął, katulając się na łeb na szyję po trawie. Tamci odskoczyli jak oparzeni i zatrzymali się o kilka kroków, patrząc spode łba na Robina. — Chodźcie no, szumowiny! — zawołał wesoło Robin. — Dla każdego coś miłego. No, którego mam teraz poczęstować? Żebracy milczeli uparcie, patrzyli tylko na niego jak wilcy na swego pogromcę, jakby go chcieli pożreć z kościami; nie kwapili się wszak podejść bliżej do niego i jego straszliwej pałki. Robin widząc, że się tak ociągają, natarł na nich znienacka, bijąc w skoku na prawo i lewo. Niemowa rymnął na ziemię i pałka mu z rąk poleciała. Tamci nurkując przed ciosem rozpierzchli się w przeciwne strony i wzięli nogi za pas uciekając, gdzie pieprz rośnie. Robin ze śmiechem patrzył za nimi, widząc tak chyżego biegacza, bo kulawy gnał jak chart; żaden nie zatrzymał się ani nie spojrzał za siebie, gdyż każdemu dźwięczał w uszach świst Robinowej pałki. Robin spojrzał na dwóch krzepkich łotrów powalonych na ziemię. “Te łapserdaki — powiedział sobie — wspominały coś o jakichś pieniądzach, że je niosą do Lincolnu. Zdaje mi się, że trzeba ich szukać przy tym ślepym od urodzenia, który ma bardziej bystry wzrok niż niejeden zawodowy myśliwy w hrabstwie Nottingham czy York. Szkoda by było, żeby uczciwe pieniądze zostały w kieszeni takich łotrzyków”. Co mówiąc pochylił się nad opasłym szelmą i zaczął przetrząsać jego łachmany; niebawem namacał na jego ciele skórzaną sakiewkę przywiązaną pod łataną kapotą. Zdarł ją z niego i ważąc na dłoni pomyślał, że jest ciężka nielicho. “Cudnie by się składało — powiedział sobie — gdyby to było złoto, a nie miedziaki”. Usiadł na trawie i zajrzał do jednej kieszonki. Znalazł w niej cztery rulony owinięte w wyprawioną owczą skórę, rozwinął jeden z nich i wybałuszył oczy, rozdziawiając gębę, jakby jej już więcej nie miał zamknąć, bo cóż zobaczył jak nie pięćdziesiąt funtów w szczerym złocie! Zajrzał do innych kieszonek i w każdej znalazł to samo; po pięćdziesiąt złotych funtów świeżo bitą monetą. “Często słyszałem — powiedział — że Cech Żebraków jest niezmiernie bogaty, ale nie śniło mi się, że wysyłają takie sumy do swojego skarbca. Biorę to ze sobą, lepiej niech skorzystają z tego złota biedacy i moi chłopcy, niż miałyby się na nim tuczyć te łotry”. Zawinął pieniądze z powrotom w owczą skórkę, włożył je do sakiewki i wsadził mieszek za pazuchę. A potem uniósł dzban z małmazją i zwrócił się do dwóch zemdlonych żebraków: “Wasze zdrowie, mili przyjaciele, dziękuję wam serdecznie za łaskawy podarunek i życzę wszystkiego dobrego”. Wziął pałkę i poszedł sobie wesoło w dalszą drogę. Ale kiedy obaj zdzieleni po łbie żebracy ocknęli się i usiedli,
|