Musicie jednak pamiętać, iż zapewniono mnie, że pilnujące kopalni straże zostały zawiadomione o moim przybyciu i miały nie czynić mi żadnych przeszkód. Wykrzyknąłem głośno imię Thecli. - Thecla... Thecla... Thecla... - odpowiedziało mi echo, po czym znowu zapadła cisza. Przypomniałem sobie, że powinienem dotrzeć aż do miejsca, w którym strumień wypływa spod skały. Przypuszczalnie tutaj, pod ziemią, miał co najmniej równie urozmaicony przebieg jak na powierzchni. Ruszyłem ostrożnie naprzód, najpierw badając uważnie teren wysuniętą stopą. Nie zdążyłem jeszcze zrobić nawet pięciu kroków, kiedy poprzez szept wartko płynącej wody usłyszałem jakiś daleki, ale wyraźny odgłos, a zaraz potem ujrzałem światło. Nie było to szmaragdowe odbicie baśniowych lasów Księżyca, szkarłatny płomień pochodni, złoty blask świecy ani nawet oślepiający snop białego, jaskrawego światła, jaki widywałem czasem nocą, kiedy ślizgacze Autarchy przemykały nad Cytadelą. Przypominało to raczej rozjarzoną mgłę, chwilami pozbawioną barwy, a chwilami jakby żółtozieloną. Nie byłem w stanie określić, jaka odległość dzieli mnie od tego zjawiska ani czy ma ono jakiś kształt. Przez pewien czas migotało przede mną, a kiedy ruszyłem w jego stronę, brnąc z chlupotem w strumieniu, obok pojawiło się drugie, niemal identyczne. Bardzo trudno jest mi skoncentrować się na wydarzeniach, jakie nastąpiły zaraz potem. Z pewnością w podświadomości każdego z nas tkwią najbardziej przerażające chwile jego życia, podobnie jak na najniższych poziomach lochów naszej wieży mieszkali ci klienci, których umysły zostały już dawno zniszczone bądź też przeistoczyły się w coś zupełnie nieludzkiego. Podobnie jak ci nieszczęśnicy, nasze ponure wspomnienia wyją przeraźliwie i łomoczą łańcuchami o ściany, lecz niezwykle rzadko są wyprowadzane na światło dzienne. Przeżycia, jakie stały się moim udziałem we wnętrzu góry, pozostały ze mną tak jak one, i podobnie jak tamte wspomnienia staram się trzymać je w najgłębszych lochach pamięci, lecz mimo to od czasu do czasu przypominają mi o swoim istnieniu. (Nie tak dawno temu, kiedy „Samru" unosiła się na wodzie blisko ujścia Gyoll, spojrzałem nocą za burtę; wiosła za każdym zanurzeniem pozostawiały na powierzchni rzeki fosforyzujące, bezkształtne ślady, a mnie przez chwilę wydawało się, że są to te podziemne ognie, którym wreszcie udało się mnie dopaść. Co prawda teraz wykonują moje rozkazy, lecz niewielka to dla mnie pociecha). Jak już powiedziałem, obok pierwszego światła pojawiło się drugie, a wkrótce potem także trzecie i czwarte. Po pewnym czasie było ich już tak wiele, że nie mogłem ich zliczyć, jednak, ponieważ nie wiedziałem, czym naprawdę są, znajdowałem w ich obecności otuchę, wyobrażając sobie, że każdy ze świetlnych punktów to pochodnia lub lampa nie znanego mi rodzaju, trzymana przez jednego ze strażników, o których Thecla wspominała w liście. Po kilku kolejnych krokach zorientowałem się, że światełka układają się we wzór przedstawiający strzałę bądź też grot włóczni skierowany w moim kierunku. Usłyszałem też coś w rodzaju stłumionego ryku, bardzo podobnego do tego, jaki dobiegał z Niedźwiedziej Wieży w porze karmienia zwierząt. Przypuszczam, że nawet wtedy udałoby mi się uciec, gdybym natychmiast zawrócił. Ja jednak tego nie uczyniłem. Ryk przybrał na sile, dzięki czemu mogłem się zorientować, że wbrew pozorom nie przypomina ani odgłosów wydawanych przez dzikie zwierzęta, ani pomruku wzburzonego tłumu. Przekonałem się także, iż plamy światła wcale nie są takie bezkształtne, jak wydawało mi się z oddali, lecz mają postać nieregularnych, pięcioramiennych gwiazd. Dopiero wtedy zatrzymałem się, ale było już za późno. Niepewny, pełgający blask rozsiewany przez tajemnicze kształty stał się wystarczająco jasny, bym mógł zacząć dostrzegać otaczające mnie przedmioty w postaci niepokojących cieni. Po prawej i po lewej stronie miałem ogromne skalne bloki, których regularne krawędzie świadczyły o tym, że zostały ociosane przez człowieka. Odniosłem wrażenie, że znalazłem się w podziemnym mieście, zmiażdżonym ciężarem wznoszącej się nad nim góry, z którego mieszkańcy Saltus wydobywali pogrzebane bogactwa. Między blokami w równych odstępach stały przysadziste kolumny, przywodzące na myśl stosy opałowego drewna, w których każdy pniak, choć posiadający własną postać, zdaje się służyć jedynie temu, aby wraz z innymi utworzyć większą całość. Lśniły one lekko odbitym blaskiem poruszających się gwiazd, czyniąc go nie tylko mniej groźnym, ale zarazem piękniejszym. Przez chwilę zastanawiałem się, czym one mogą być, a potem przeniosłem spojrzenie na pięcioramienne gwiazdy i po raz pierwszy naprawdę je zobaczyłem. Czy kiedykolwiek zdarzyło się wam podążać nocą w kierunku tego, co uważaliście za oświetlone okno samotnej chaty, a po dotarciu na miejsce przekonaliście się, że stoicie u podnóża ogromnej fortecy? Albo czy poślizgnęliście się kiedyś podczas wspinaczki, a odzyskawszy równowagę i spojrzawszy w dół zobaczyliście przepaść stukrotnie głębszą, niż się spodziewaliście? Jeśli tak, to możecie mieć niejakie wyobrażenie o tym, co czułem. Gwiazdy nie były plamami światła, lecz ludźmi, których uczynił małymi ogrom miejsca, w jakim się znajdowali, gdyż skalna pieczara była większa, niż ktokolwiek mógłby oczekiwać. Ludzie ci - w gruncie rzeczy mało podobni do ludzi, bo zdecydowanie zbyt szerocy w ramionach i dziwnie przygarbieni - pędzili w moją stronę. Ryk, który usłyszałem wcześniej, wydobywał się z ich gardeł. Zawróciłem, a kiedy przekonałem się, że nie jestem w stanie biec w sięgającej do kolan wodzie, wspiąłem się na brzeg, na którym wznosiły się wielkie skalne bloki. Zajęło mi to jednak tyle czasu, że kiedy wreszcie się tam znalazłem, świecące stwory okrążyły mnie ze wszystkich stron, odcinając drogę ucieczki.
|