Nie było podziękowań dla Trudnego ani nawet pożegnalnych gróźb: wielkie monstra rozprysnęły się na wszystkie strony, znikając w bezhoryzontalnej dali, w której Jan Herman był teraz w stanie dostrzec zarówno wnętrze Słońca, spadającą właśnie na Londyn V-2, ślimaka pełznącego po korze drzewa gdzieś na Kamczatce, jak i meteoryt uderzający w ciemną stronę Księżyca - ponieważ linie proste trójwymiarowego świata owych przedmiotów nie były liniami prostymi w krainie obłędu, do której wstąpił Trudny, i nie znaczyły tu odległości, co znaczyły tam. Spadła nań malaryczna gorączka rozpaczy. Wszystko stracone! Zamknął świadomość na zewnętrze, by nie wchłaniać więcej szaleństwa, aniżeli to konieczne; wolałby nie być świadomy swego nowego ciała. Czuł, że z każdą sekundą, w której ulega nieludzkim bodźcom, zatraca się w nim Jan Herman Trudny, a rośnie ktoś inny. Nawet jakoś wyczuwał kostniejącą w sobie bestię, pęczniało w nim takie wrażenie: oto multiplikują się w mym umyśle myśli-komórki rakowatej narośli choroby. Zapadł się Trudny w ciepłą kolebkę fizycznego i psychicznego cierpienia. A podczas gdy Jan Herman trwał w swym katatonicznym kollapsie, w rozciągającym się płasko pod/nad nim, bezwstydnie otwartym na oścież we wszystkie strony mieście działy się cuda. Mógłby je wszystkie zobaczyć, gdyby chciał, ale on nie patrzył. Sam Sznic natychmiast po uwolnieniu udał się gdzieś w podgórę; podobnie większość dzieci. Niektóre jednakże pozostały jeszcze na jakiś czas w pobliżu przestrzeni zajmowanej przez Ziemię. Tego rana w tajemniczy sposób zniknęło z miasta bez śladu szesnaście osób. Wszelako w wielu innych przypadkach ślady były. Kupującemu w kiosku gazetę staruszkowi ni z tego, ni z owego urwało głowę; jedynym śladem była reszta jego ciała, bo zniknęła jedynie owa głowa. Odnaleziono ją dopiero po tygodniu: zdobiła iglicę pewnego podmiejskiego pałacyku. Przeprowadzone potem śledztwo nie zdołało niczego wykryć; staruszek nie był nikim szczególnym: ot, emerytowany zecer kupujący gazetę. Śledztwo niczego nie dało również w przypadku przedziwnej translokacji nagiego komendanta prosto z łóżka jego kochanki na ołtarz kościoła pod wezwaniem Przenajświętszej Trójcy, chociaż wszyscy się zgadzali, iż czyn ten nosi wszelkie znamiona politycznej prowokacji. Komendant dostał zapalenia płuc, a kochanka lekkiego rozstroju nerwowego. Była również sprawa czteroosobowego patrolu Wehrmachtu, który zaginął około południa. Odnaleziono go nazajutrz, na zapleczu piekarni, już pod śniegiem. Żołnierze byli martwi, jednakowoż przyczyna ich śmierci pozostawała niejasna do czasu odkrycia w pobliskiej zaspie symetrycznej piramidy wzniesionej z ludzkich kości. Niemców, bez naruszana przy tym ich skóry, pozbawiono szkieletów: byli teraz jak szmaciane lalki. Jako klasyczną dywersję zaklasyfikowano zniszczenie składu towarowego, stojącego na jednej z dworcowych bocznic; zniszczono go wraz z kilkudziesięciometrowym odcinkiem torów owej bocznicy. Aż do czasu przeprowadzenia szczegółowej ekspertyzy wszyscy zakładali, iż użyto tu wielkiej ilości materiałów wybuchowych; lecz ekspertyza stwierdzała, że wagony zostały podniesione, a potem zrzucone na szyny z wysokości około dwustu metrów. Po czymś takim ekspertów, rzecz jasna, zmieniono. Nie było natomiast żadnych ekspertów w sprawie znanego kieszonkowca, Franka „Rączki" Ugryzło. Franek Ugryzło wyszedł tego dnia, jak zwykle, do pracy, ledwo jednak zdołał przeprowadzić samowładny proces przewłaszczeniowy jednego chudego portfela, gdy stara skórzana czapka kryjąca jego nieco podłysiały czerep buchnęła wielkim płomieniem. Rączka złapał za nią, szarpnął i wrzasnął, bo czapka trzymała jak przyszyta do skóry czaszki i ogień poparzył Frankowi wierzch dłoni. Tu trzeba zaznaczyć, iż wszystko to działo się na środku ulicy w centrum miasta: ludzie gapili się na malownicze dziwowisko, jakie robił z siebie na ich oczach przerażony Franek. Bo nie był w stanie ani zgasić ognia, ani ściągnąć sobie z głowy czapki. Palić zaczęły mu się włosy i skóra. Wrzeszczał i ganiał jak szalony, zbierając śnieg całymi garściami, a potem ryjąc przyuliczne zaspy metodą na dzika. Nic z tego, kopciło dalej. W końcu z bólu stracił przytomność. Czapka spaliła się doszczętnie, przeżegając się przy tym do samej kości czaszki pana Ugryzło.
|