Otworzyło się drugie okno, potem następne i następne...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Otóż — wracając do języka — ma się on do sfery znaczeń tak, jak się ma kościec do sfery życiowych procesów, najpierw powstawały znaczenia, a potem...
»
W przyjaźni żyją z sobą i tacy dwaj, chociaż już nie tak jak tamci, zarówno wtedy, kiedy ich miłość łączy, jak i potem, kiedy ich miłość przeminie...
»
— Czy to ojciec? — pytam potem...
»
Gdy to uczynił, dwadzieścia potworów krzyknęło jed­nym głosem, umarło, rozpadło się, a potem narodziło po­nownie, już pod/nad i nad/pod...
»
Oczyszczenie zewnętrznej powierzchni dzwonu zajęło mu prawie cały dzień, a potem nadeszła pora, żeby używając tych samych narzędzi zabrać się do wnętrza...
»
Potem rzucił się w drugą stronę, z gardła wydobył mu się jęk i jakaś ciecz; konwulsje; żółta i lepka ciecz...
»
Cały paryski wielki świat, a także półświatek, naj­pierw się zdziwił, potem nie uwierzył, a wreszcie pogodził się z tą osobliwą odmianą...
»
Potem przybył Kurik z ludźmi Delady i najemnicy wycofali się, broniąc korytarza prowadzącego do wylotu akweduktu, którym uciekł Martel z Anniasem...
»
zajmowao ni zwyk maszynk i po kadym goleniu miaem twarz pozacinan, enie mogem si potem w pracy opdzi od natrtnych pyta, co si stao...
»
Z początku Jaina była zaskoczona, że mały statek leci znów właściwym kursem, potem jednak uświadomiła sobie, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


„Do broni! Do broni!”.
„Bijcie w dzwony!”.
Nie sposób nawet opisać powstałego zamętu głosów, nawoływań, rozkazów, złorzeczeń.
Katarzy czmychnęli czym prędzej, to samo uczynili i nasi, gdy tymczasem miasto budziło się dobywając broni, żeby się osłaniać przed lądowaniem muzułmanów.
A tamci dwaj, teraz trzej, znowu uciekali. U wejścia do Najświętszej Panny Maryi rozdzielili się i Turek zniknął. Konrad i Gaddo zatrzymali się dopiero wtedy, gdy brama arcybiskupstwa zamknęła się za nimi.
Zdyszany, oparłszy się plecami o bramę Gaddo zapytał: „Co ten Turek robił, spacerując nocą?”.
„Zapytaj mnie o to później — wysapał Konrad. — Teraz biegiem do łóżka, zanim i tu się pobudzą, by odpierać napaść. Szybko!”.
W jednej chwili wpadli do swej komnaty. Już i w siedzibie arcybiskupa zaczynała się wrzawa.
Natychmiast ktoś zaczął rozpaczliwie walić pięścią w drzwi, na szczęście w porę zamknięte.
„Turcy! Turcy!”.
Konrad w jednej chwili zrzucił z siebie ubranie i wciągnął nocną koszulę. Potem otworzył.
„Co tam? Co się dzieje?”, zapytał doskonale udając zaspany głos.
Za drzwiami stał, trzęsąc się ze strachu, młody nowicjusz, tylko w rajtuzach i koszuli trzymając w ręku latarnię.
„Turcy, panowie! Wylądowali w Porto Pisano! Najechali miasto!”, wrzasnął i popędził co sił w nogach.
Konrad zamknął drzwi trzymając się za nos, by nie wybuchnąć śmiechem.
Arcybiskupstwo przemieniło się w rojowisko ludzi biegających w rozmaitych kierunkach. Wielu ratowało, co mogło lub co uważało za najpotrzebniejsze podczas ucieczki: jeden sakwę z jedzeniem, drugi Biblię, trzeci derkę, a jeszcze inny wszystkie te rzeczy razem. W powietrzu krzyżowały się sprzeczne rozkazy.
„Uciekajmy w góry!”.
„Prośmy o azyl w Lucce!”.
„Nie ma ratunku!”.
„Do broni! Wszyscy sprawni mężczyźni do bram!”.
„Złóżmy ślubowanie!”.
Nie było takiego zastępu w anielskiej hierarchii, którego by nie wzywano. Nie było takiego świętego, oficjalnie wyniesionego na ołtarze czy uznanego świętym głosem ludu, którego nie ogłuszyłyby w owej godzinie jęki, płacze, złorzeczenia lub wzywanie na pomoc.
Akty strzeliste wytryskiwały tu i tam, ze wszech stron. Pod wszelkimi możliwymi imionami wzywana była nieustannie sama Trójca Przenajświętsza.
Konrad i Gaddo, chichocząc z cicha, wśliznęli się do łoża, ale zaraz rozległ się dzwoneczek z biura arcybiskupa. Przybiegli tak jak stali. Witalis był w podobnym stroju.
„Coś mi się wydaje, że wy dwaj maczaliście w tym wszystkim palce. Coś mi mówi, iż jesteście w to — nie wiem jak — w jakiś sposób wmieszani”, zgromił ich zaraz na wstępie, mierząc w nich niezmiernie długim wskazującym palcem.
Oni zaś najpierw popatrzyli na siebie zakłopotani, a potem Konrad opowiedział po kolei o wszystkim, co się wydarzyło.
Gdy skończył, arcybiskup wciąż surowo się weń wpatrywał.
Potem zaczął jakoś dziwnie wykrzywiać usta a brwi uniosły mu się w górę. On, tak zwykle blady, zaróżowił się, potem poczerwieniał, wreszcie stał się fioletowy.
A na koniec wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem, gwałtownym, krztuszącym, hałaśliwym śmiechem, który wprawił w osłupienie obu obecnych.
Arcybiskup Witalis, obłożony interdyktem prymas Korsyki i Sardynii, śmiał się — od Bóg jeden wie ilu lat. Niepohamowanie, ze łzami w oczach — śmiał się.
✶ ✶ ✶
Tymczasem zamieszanie w mieście osiągnęło szczyt. Dzwony, w które bito co sił obudziły nawet śpiące ptaki, które wyfruwały z gniazd, konarów i gołębników, krążąc tu i tam i, nie wiedząc dokąd lecieć, wydawały przenikliwe piski, potęgujące wrzaski, wołania, płacz i złorzeczenia.
Nie było w Pizie nikogo, kto by nie wybiegł z jakąś bronią na ulicę, wydając rozkazy albo ich oczekując. Każda władza starała się, jak mogła zorganizować obronę: burmistrz, Rada Starszych, Konsulowie morscy, Konsulowie sądowi, Mistrzowie Cechów, i tak dalej. Kto nie pełnił żadnego grodzkiego obowiązku, sam się mianował porucznikiem i wrzeszczał na żonę, dzieci, na psa czy na wiatr.
Jednym słowem, panował nieopisany zgiełk: jeden pędził ulicą, drugi zderzał się z pędzącym, jeden uciekał, drugi nie wiedział, dokąd uciekać, ktoś krzyczał, ktoś inny płakał.

Powered by MyScript