— Czy to ojciec? — pytam potem...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
W przyjaźni żyją z sobą i tacy dwaj, chociaż już nie tak jak tamci, zarówno wtedy, kiedy ich miłość łączy, jak i potem, kiedy ich miłość przeminie...
»
Gdy to uczynił, dwadzieścia potworów krzyknęło jed­nym głosem, umarło, rozpadło się, a potem narodziło po­nownie, już pod/nad i nad/pod...
»
Oczyszczenie zewnętrznej powierzchni dzwonu zajęło mu prawie cały dzień, a potem nadeszła pora, żeby używając tych samych narzędzi zabrać się do wnętrza...
»
Otworzyło się drugie okno, potem następne i następne...
»
Potem rzucił się w drugą stronę, z gardła wydobył mu się jęk i jakaś ciecz; konwulsje; żółta i lepka ciecz...
»
Cały paryski wielki świat, a także półświatek, naj­pierw się zdziwił, potem nie uwierzył, a wreszcie pogodził się z tą osobliwą odmianą...
»
Potem przybył Kurik z ludźmi Delady i najemnicy wycofali się, broniąc korytarza prowadzącego do wylotu akweduktu, którym uciekł Martel z Anniasem...
»
zajmowao ni zwyk maszynk i po kadym goleniu miaem twarz pozacinan, enie mogem si potem w pracy opdzi od natrtnych pyta, co si stao...
»
Z początku Jaina była zaskoczona, że mały statek leci znów właściwym kursem, potem jednak uświadomiła sobie, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego...
»
UlpianusSyszaem o tej Greczynce wiele zawiych powieci na Wschodzie - przybyli zRzymu twierdzili, e brat dugo si przypodchlebia, a potem niecniej...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


— Nie, to nie ojciec — mówi wzruszonym głosem Didur — to więcej niż ojciec.
I opowiada.
— Kiedy byłem mizernym studentem, ślęcząc nad książką, oszukiwałem głód śpiewaniem. Aż tu raz puka ktoś do mnie. To był mój sąsiad z poddasza, straszny amator śpiewu, biedaczyna, mały urzędnik kolejowy. Prosi mnie, abym śpiewał. Śpiewam. Wtedy on mówi: — Musisz, chłopcze, jechać do Włoch, bo masz śliczny głos! — Za co? — Ja się wystaram! — I wystarał się; sprzedał, co miał, pożyczył, gdzie mógł, i wysłał mnie do Włoch. Lata całe biedował, zanim mi się poszczęściło… Całe lata…
Taka historia, najprawdziwsza zresztą w świecie, mogła się zdarzyć tylko we Lwowie. W ogóle wzruszające historie mogą się zdarzyć w tym mieście.
Tak tam kochają muzykę i śpiew, tak tam wielbią poezję; jest to jedyne zresztą polskie miasto, gdzie śpiewa ulica, gdzie przedmieście tworzy sobie ballady bohaterskie i gdzie się człowiek do człowieka uśmiecha. A teraz, kto łaskaw, niech się śmieję z lwowskiego „ta joj”!
Cóż dziwnego, że i nas, żaków zwariowanych, dotknął obłęd muzyczny.
Mieliśmy swoje ukocham opery, na pierwszym zaś miejscu stał Lohengrin, Myślę, że mniej z powodu Wagnera, lecz że większą rolę grał w tym wyróżnieniu łabędź (jak żywy!), pojedynki, awantury. Muzyka także doprowadzała nas do ekstazy, trzeba przyznać sprawiedliwie.
Lohengrina Śpiewał w tym czasie Bandrowski, a wiadomo, że go śpiewał jak archanioł, wybijając potężnie każde ę i ą, co pewnie na Monsalvacie było oznaką najlepszego tonu. My jednak, starzy bywalcy, nie mieliśmy wiele czasu na zachwyty nad rycerzem z łabędziem bo z Lohengrinem mieliśmy inne zmartwienia, wcale wesołe, zdarzało się bowiem, że nieraz już w pierwszym akcie burżuazyjny parter zadzierał łysą głowę i ze zgorszeniem patrzył, co się dzieje na galerii, która się „zataczała” ze śmiechu, niby dyskretnie, a jednak na całe gardło. Parter mógł się dziwie, bo ci, co chodzili do teatru raz na pół roku i siedzieli teraz na parterze, nie mogli wiedzieć, co się dzieje tajemniczego na scenie, a o czym myśmy wiedzieli bo my wiedzieliśmy wszystko.
Króla Henryka śpiewał warszawski bas, Julian Jeromin, jeden z najzacniejszych ludzi, jacy kiedykolwiek śpiewali w teatrze. Miał on w śpiewie tego rodzaju wymowę, że po każdym r musiał dodać e, czasem zaś, me chcąc tej nieszczęsnej spółgłoski zostawić samotnej, dodawał to e przed nią. Toteż aktory, śpiewaki, reżysery; dyrektory, wszyscy razem wymyślali takie „konieczne” zmiany w wierszach libretta, żeby Jeromin miał jak najwięcej tych erów. My wiedzieliśmy o tym, bo — jak się rzekło — w teatrze nie mógł bez naszej wiadomości zdechnąć stary szczur. Toteż naród słuchał z namaszczeniem, a my z radością, jak królewski bas grzmiał: „Oreterudo, Feredyryka ceóro i ty szlachetny hereaboo Teleramund!” Oj, skonam! Ja już tego nie pamiętam, ale przesadny ten śpiewak, którego pogodna dusza w wesołym była nastroju, jak to zwykłe na aktorskie imieniny, lepszą raz urządził awanturę. Marcel w Hugonotach wchodzą na scenie z aria, która ma w refrenie ciągłe i grzmiące słowa: „Pif! Paf!” Wchodzi Jeromin na scenę i krzyka: — Pif! paf! — Pif! paf! — podpowiada sufler do drugiej zwrotki.
Bas spojrzał wesoło na suflera, zmierzył się z ręki i zastrzelił go z okrzykiem: „pif! paf!” — potem patrzy na skutek strzału i nie śpiewa. Przerażony dyrygent uderza pałeczką w pulpit. Bas z potężnym okrzykiem: „pif! paf!” — zastrzelił dyrygenta. Potem zastrzelił inspicjenta za kulisami, który rwał sobie włosy z głowy z rozpaczy, i zastrzelił reżysera, wreszcie najgrubszą zwierzynę, dyrektora, który blady wypadł za kulisy.
Kiedy same trupy leżały dokoła, spuszczono kurtynę, za którą jeszcze brzmiało wspaniałe: „pif! paf!”
Jakżeż nie kochać takiego serdecznego i wesołego basa! Toteż gdy śpiewał w Lohengrinie, galeria mruczała ku niemu życzliwie i najrzęsistrze oklaski były dla niego. Nie były to oklaski do pogardzenia; jak wszędzie na uczciwym świecie, tak i we Lwowie serce teatru mieszkało na galerii, wśród wolnych duchów i niezależnych ludzi, w tropikalnej temperaturze, bo tam się święty zapał gniótł w ścisku i pocił. Zbyt wiele trudów kosztowało nas dostanie się pod pułap teatru, byśmy mieli lekceważyć sąd nasz i zdanie. Tam, na dole, w miękkich fotelach i w czerwonych lożach mogła sobie być pogoda, a jeśli na galerii była chmura, to w pewnej chwili grom z niej błyskotliwy i jadowity wystrzelał i walił w scenę, aż dudniało.

Powered by MyScript