- Na głębokości dwóch tysięcy metrów, w mule dennym, znaleźliśmy przedmiot, który może być szczątkiem sondy głębinowej, a z całą pewnością nie jest dziełem przyrody. Badamy to obecnie dokładnie. Przeszukaliśmy jeszcze raz dno w okolicy. Atros zamyślił się. Max już dawno skończył, a dowódca trwał w upartym milczeniu. Potem, jakby zbudzony nagle, spojrzał na Annę i rzucił z uśmiechem: - No, teraz tylko brakuje, żeby łącznościowcy wystąpili z jakąś niespodzianką! - Żałuję, ale nie możemy służyć rewelacjami - powiedziała, rozkładając ręce. - Od jutra zaczniemy nadawanie i nasłuch na krótszych pasmach. Może to da jakieś rezultaty... - Nie martw się! - pocieszył Annę dowódca. - Na dziś mamy i tak dość rewelacji. Ted, co słychać u samopasów? Ted, który siedział tyłem do pulpitu sterującego automatami terenowymi, odwrócił się i sięgnął do klucza sygnałowego. Ręka zamarła mu w pół drogi. W szeregu światełek kontroli zwrotnej brakowało jednego. - Czwórka nie odpowiada! - krzyknął. - Przed minutą było jeszcze wszystko w porządku. Atros rzucił okiem na tablicę, a potem sięgnął po mikrofon. - Edi Satt, do kabiny radiowej! - zawołał. Edi przybiegł natychmiast. Kilkoma dotknięciami miernika sprawdził stan tablicy kontrolnej. - Tu wszystko w porządku. Awaria musiała nastąpić w samym automacie. - Nadajnik? - Niemożliwe. Wszystkie obwody są dublowane, zasilanie również... - Więc? - dopytywał się Atros niecierpliwie. Edi wyprostował się i spojrzał na dowódcę. - Wygląda na to - powiedział powoli - że automat został zniszczony, wyłączony lub... Edi zamilkł, wpatrując się nieruchomo w tablicę. Bez słowa wyciągnął dłoń w jej kierunku. - To już zupełnie wyklucza możliwość przypadku... - powiedział cicho. W rzędzie światełek kontrolnych brakowało d w ó c h... - Więc... coś albo ktoś... świadomie lub nie, poluje na nasze automaty? - powiedział Atros, chwytając mikrofon. - Nie możemy dopuścić do zniszczenia następnych. Uwaga! Ogłaszam pogotowie pierwszego stopnia. Wszyscy do mnie. W ciągu kilku minut kabina radiowa zapełniła się. Dowódca krótko wyjaśnił przyczynę alarmu. - Jeśli nie pośpieszymy tam natychmiast, możemy stracić resztę samopasów. - Sądzisz, że to jakieś żywe istoty dobrały się do nich? - zagadnął Lon ostrożnie. - Nic nie sądzę i nie zamierzam bawić się w zgadywanie. - Atros był nieco podenerwowany. - Przygotować pełzaki, za kwadrans wyruszamy śladem automatów. Ewa i Ted zostaną w bazie, tu najbezpieczniej. Nie wiadomo, jak długo potrwa ta wyprawa. Zaopatrzenie należy zabrać na trzy dni. Gdy Ted usłyszał, że dowódca nakazał uzbroić pojazdy w miotacze, zupełnie stracił humor. Takie polowanie ma się odbyć bez niego! W bazie musiały pozostać co najmniej dwie osoby, to jasne. - Ale dlaczego właśnie on? - Ekspedycja karna? - zagadnął Edi dowódcę domyślnie. - Nie pleć głupstw! - zgromił go Atros. - O żadnych działaniach zaczepnych nie ma mowy. Nie przyjechaliśmy tu na podboje planet! Mamy tylko zabezpieczyć nasze automaty i zbadać przyczynę uszkodzeń. Teraz do was - Atros zwrócił się do Teda. - Na czas naszej nieobecności dowodzisz bazą. W razie wątpliwości szukaj informacji w pamięci Centinu. W ostateczności alarmuj pełną mocą nadajnika, będziemy na ciągłym nasłuchu. Nie chciałbym jednak, byśmy musieli się z wami łączyć w czasie drogi, to wymaga rozwijania radiostacji. Myślę, że poradzicie sobie sami. Nominacja pocieszyła trochę Teda. - W porządku, dowódco! - powiedział przybierając tak poważną minę, że Ewa musiała się odwrócić, żeby nie parsknąć. Kolumna pojazdów ruszyła na zachód, a Ted pogrążył się w lekturze instrukcji bezpieczeństwa. Tak się wczuł w swą rolę komendanta bazy, że mimo woli snuł już marzenia o swych bohaterskich czynach. Niebezpieczeństwa wprawdzie na razie nie było widać, ale niewytłumaczone zamilknięcie samopasów dawało pole do domysłów i przypuszczeń. Rozmyślania przerwała mu Ewa przypomnieniem o kolacji. Kolacja była zresztą umowna, bo wypadała akurat w połowie krótkiego orfijskiego dnia. Względy zdrowotne nakazywały zachowanie dwudziestoczterogodzinnego cyklu dobowego, choć na Orfie doba trwała czternaście godzin. Kolację jedli w milczeniu. Ted z oczami utkwionymi w talerzu przeżywał dalej swe wspaniałe przygody. Gdy w pewnej chwili podniósł wzrok znad nakrycia, dostrzegł obok talerza Ewy jakiś mały, włochaty kłębuszek. - Co to jest? - spytał, wyciągając rękę, lecz Ewa ukryła w dłoni kosmatą kulkę. - Maskotka... - powiedziała niechętnie, opuszczając oczy i przytulając do twarzy owo puchate “coś". - Pokaż! - nalegał Ted. - Przecież ci nie zabiorę! Z wahaniem rozchyliła palce. To był maleńki, kudłaty pluszowy miś!
|