.. Tak? Cały czas tak myślałeś. Skoncentrował się do tego stopnia, że teraz widział tylko nieruchomą mysz na podłodze. Powoli, marszcząc czoło aż do bólu, podniósł wzrok i spojrzał na klapę zasłaniającą okienko obok drzwi. Była zasunięta, ale za nią jednak znajdował się korytarz. Nie. To bez sensu. Nie tutaj, nie teraz! Kto? Dlaczego? Poza tym to tylko domysły. Jedynym sposobem upewnienia się, że chleb jest zatruty, byłoby... Samemu spróbować? Raczej trudno. Oddać do analizy? To by zbyt długo trwało. Był jeszcze jeden sposób. Mógłby obejść cały klasztor. Ogarnęły go wątpliwości. Ten pomysł napawał go wstrętem. Zważywszy jednak to, co się stało... Wpatrywał się w drzwi. W ciągu owych sześciu lat spędzonych tutaj rzadko opuszczał celę, a jeśli, to tylko po to, żeby razem z innymi zakonnikami wziąć udział w obowiązkowych wspólnych obrzędach. Każde wyjście głęboko go poruszało, szarpało nerwy, zakłócało wewnętrzny spokój. Zważywszy jednak to, co się stało... Wytarł pot z górnej wargi. Żelazny reżim, któremu się latami poddawał, kazał mu odczekać jeszcze trochę, aż nadejdzie pora nieszporów. Tak. Jaka decyzja uspokoiła go. Przemawiała do rozsądku. Pozwalała uniknąć skrajnych działań. Zmierzch gęstniał, przechodził w mrok. Na szybie okiennej osiadały drobne kropelki deszczu. Drżał pogrążony w żalu, zbyt pochłonięty własnymi myślami, żeby zapalić światło. Dzwon wzywający na nieszpory milczał, ale Shean przyzwyczajony do rytmu dnia wiedział, że powinien się już odezwać. Tłumaczył sobie, że śmierć myszy osłabiła jego zdolność oceniania czasu. Wydawało mu się, iż czas płynie w zwolnionym tempie, to wszystko. W celi nie było zegara, skąd więc mógł mieć pewność, że nadeszła już godzina nabożeństwa? Policzył do stu. Czekał. Zaczął liczyć od początku. Znowu przestał. Z westchnieniem bólu, przezwyciężając wewnętrzny opór, zerwał z sześcioletnim przyzwyczajeniem - i otworzył drzwi. XVIII. Pod sufitem świeciła jedna żarówka. Korytarz był nagi. Żadnych obrazów, żadnego chodnika. Cisza, nikogo. Nic w tym nie było niezwykłego. Co prawda, kiedy rozlegało się bicie dzwonu, spotykał czasami któregoś z zakonników także wychodzącego z celi do kaplicy, ale równie często szedł przed albo po innych i był na korytarzu sam. Jak teraz. Wciąż zdecydowany przestrzegać rytuału, dotarł do końca korytarza, skręcił w lewo, minął następną żarówkę i wszedł do głównego budynku. Ukryte w cieniu drzwi do kaplicy znajdowały się jakieś pięćdziesiąt kroków dalej w prawo. Złe przeczucia nasiliły się, instynkt ostrzegał. Zamiast więc iść naprzód w kierunku kaplicy, powziął raptowną decyzję i skręcił ostro w prawo na schody prowadzące w dół do refektarza. Zgodnie z oczekiwaniami, o tak późnej porze (ponieważ nie była to niedziela) nie zastał tam nikogo. Pamiętając jednak o chlebie, który mu przyniesiono, skierował wzrok ku światłu w głębi pomieszczenia, które służyło za kuchnię. Minął puste stoły, wziął głęboki oddech i pchnął wahadłowe drzwi. Obejrzał masywny piec na środku, sklepione wejście do piwnicy, szeregi nagich blatów i szafek. I dwa martwe ciała na podłodze. Mimo że nie byli eremitami, tylko braćmi posługującymi w gospodarstwie, nosili białe habity, szkaplerze i kaptury prawdziwych kartuzów. Habity tych braci miały czerwoną plamę na przodzie, kaptury zaś - czerwone plamy w okolicach skroni. Shean dziwił się sobie. Może dlatego, że podświadomie spodziewał się czegoś takiego, a może dlatego, że nie udało mu się osłabić instynktu na tyle, jak tego pragnął, serce biło mu równo. Czuł natomiast pieczenie w żołądku. Broń z tłumikiem - żeby nie zaalarmować całego klasztoru - pomyślał. Bo najmniej było dwóch zabójców. Obaj bracia padając przybrali mniej więcej tę samą pozycję, co wskazywałoby, że zostali zaskoczeni. Ani śladu paniki czy próby ucieczki. A więc strzały w pierś padły równocześnie. Shean pokiwał głową. Zgadza się, co najmniej dwóch napastników. I to doświadczonych. Rana w pierś nie zawsze bywa śmiertelna. Protokół nakazuje oddanie drugiego strzału, dla pewności. I dla złagodzenia cierpień. Pożądany coup de grace. Strzał w skroń. Zawodowcy. Prawdziwi. Shean opanował wzbierające w nim napięcie, odwrócił się i wyszedł z kuchni. Za drzwiami refektarza pokiwał ze smutkiem głową. Wiedział, co musi teraz robić: to, na co się zdecydował wychodząc z celi. Realizację owego planu odwlekał tak długo, jak było możliwe. Do chwili, kiedy już nie miał wyboru. Będzie to absolutne sprzeniewierzenie się regule kartuzów, przestępstwo równie groźne, co opuszczenie celi w porze innej niż wyznaczona. Plan ten napawał go wstrętem. Ale musiał działać w ten sposób. Wszedł po schodach na górę i wrócił tą samą drogą, którą przyszedł. Dotarł do końca korytarza w głównym budynku i skręcił w prawo, do skrzydła, gdzie mieściły się cele. Przy pierwszych drzwiach zatrzymał się. Przyjrzał się klamce. I otworzył drzwi. W pracowni paliło się górne światło. Mieszkający tu zakonnik musiał je zapalić, kiedy się ściemniało. Leżał teraz rozciągnięty na podłodze. W zaciśniętej dłoni trzymał kromkę chleba. Spod habitu wypływała kałuża moczu. Krzesło przy ławie do pracy było przewrócone.
|