Ale dawniej...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
- Ależ proszę pana, Artoo...
»
German title 'Struts EinfĂźhrung'...
»
Aby wyjaśnić powyższe stwierdzenie, rozpatrzmy efekt, jaki wywoła dodanie do sieci dodatkowej, wybranej w sposób niepoprawny, zmiennej wejściowej...
»
przerwała mu gwałtownie...
»
- Słucham! - żywo podchwycił Rex, przysuwając krzesło do ojca...
»
38 Nowy Jork 1996...
»
zajęte, bo obawiano się, by nie zabrakło miejsc...
»
Z głębi budynku doleciał głośny terkot broni maszynowej...
»
Roland skinął głową i spojrzał na Susannah...
»
Korzyści odnoszą także kraje biedniejsze: - Za pomocą satelitów telekomunikacyjnych Indonezja utworzyła sieć łączności pomiędzy tysiącami wysepek...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

..
Tak?
Cały czas tak myślałeś.
Skoncentrował się do tego stopnia, że teraz widział tylko nieru­chomą mysz na podłodze. Powoli, marszcząc czoło aż do bólu, pod­niósł wzrok i spojrzał na klapę zasłaniającą okienko obok drzwi.
Była zasunięta, ale za nią jednak znajdował się korytarz.
Nie. To bez sensu. Nie tutaj, nie teraz! Kto? Dlaczego?
Poza tym to tylko domysły. Jedynym sposobem upewnienia się, że chleb jest zatruty, byłoby...
Samemu spróbować? Raczej trudno.
Oddać do analizy? To by zbyt długo trwało.
Był jeszcze jeden sposób. Mógłby obejść cały klasztor. Ogarnęły go wątpliwości. Ten pomysł napawał go wstrętem.
Zważywszy jednak to, co się stało...
Wpatrywał się w drzwi. W ciągu owych sześciu lat spędzonych tutaj rzadko opuszczał celę, a jeśli, to tylko po to, żeby razem z innymi zakonnikami wziąć udział w obowiązkowych wspólnych obrzędach. Każde wyjście głęboko go poruszało, szarpało nerwy, zakłócało we­wnętrzny spokój.
Zważywszy jednak to, co się stało...
Wytarł pot z górnej wargi. Żelazny reżim, któremu się latami poddawał, kazał mu odczekać jeszcze trochę, aż nadejdzie pora nieszporów. Tak. Jaka decyzja uspokoiła go. Przemawiała do rozsąd­ku. Pozwalała uniknąć skrajnych działań.
Zmierzch gęstniał, przechodził w mrok. Na szybie okiennej osia­dały drobne kropelki deszczu. Drżał pogrążony w żalu, zbyt pochło­nięty własnymi myślami, żeby zapalić światło.
Dzwon wzywający na nieszpory milczał, ale Shean przyzwyczajony do rytmu dnia wiedział, że powinien się już odezwać. Tłumaczył sobie, że śmierć myszy osłabiła jego zdolność oceniania czasu. Wydawało mu się, iż czas płynie w zwolnionym tempie, to wszystko. W celi nie było zegara, skąd więc mógł mieć pewność, że nadeszła już godzina nabo­żeństwa?
Policzył do stu. Czekał. Zaczął liczyć od początku. Znowu przestał.
Z westchnieniem bólu, przezwyciężając wewnętrzny opór, zerwał z sześcioletnim przyzwyczajeniem - i otworzył drzwi.
 
XVIII.
Pod sufitem świeciła jedna żarówka. Korytarz był nagi. Żadnych obrazów, żadnego chodnika. Cisza, nikogo.
Nic w tym nie było niezwykłego. Co prawda, kiedy rozlegało się bicie dzwonu, spotykał czasami któregoś z zakonników także wycho­dzącego z celi do kaplicy, ale równie często szedł przed albo po innych i był na korytarzu sam.
Jak teraz. Wciąż zdecydowany przestrzegać rytuału, dotarł do koń­ca korytarza, skręcił w lewo, minął następną żarówkę i wszedł do głównego budynku. Ukryte w cieniu drzwi do kaplicy znajdowały się jakieś pięćdziesiąt kroków dalej w prawo.
Złe przeczucia nasiliły się, instynkt ostrzegał. Zamiast więc iść naprzód w kierunku kaplicy, powziął raptowną decyzję i skręcił ostro w prawo na schody prowadzące w dół do refektarza. Zgodnie z ocze­kiwaniami, o tak późnej porze (ponieważ nie była to niedziela) nie zastał tam nikogo. Pamiętając jednak o chlebie, który mu przyniesio­no, skierował wzrok ku światłu w głębi pomieszczenia, które służyło za kuchnię. Minął puste stoły, wziął głęboki oddech i pchnął wahadłowe drzwi. Obejrzał masywny piec na środku, sklepione wejście do piwni­cy, szeregi nagich blatów i szafek. I dwa martwe ciała na podłodze. Mimo że nie byli eremitami, tylko braćmi posługującymi w gospodar­stwie, nosili białe habity, szkaplerze i kaptury prawdziwych kartuzów. Habity tych braci miały czerwoną plamę na przodzie, kaptury zaś - czerwone plamy w okolicach skroni.
Shean dziwił się sobie. Może dlatego, że podświadomie spodzie­wał się czegoś takiego, a może dlatego, że nie udało mu się osłabić instynktu na tyle, jak tego pragnął, serce biło mu równo.
Czuł natomiast pieczenie w żołądku.
Broń z tłumikiem - żeby nie zaalarmować całego klasztoru - pomy­ślał. Bo najmniej było dwóch zabójców. Obaj bracia padając przy­brali mniej więcej tę samą pozycję, co wskazywałoby, że zostali zaskoczeni. Ani śladu paniki czy próby ucieczki. A więc strzały w pierś padły równocześnie. Shean pokiwał głową. Zgadza się, co najmniej dwóch napastników.
I to doświadczonych. Rana w pierś nie zawsze bywa śmiertelna. Protokół nakazuje oddanie drugiego strzału, dla pewności. I dla złagodzenia cierpień. Pożądany coup de grace. Strzał w skroń. Zawo­dowcy. Prawdziwi.
Shean opanował wzbierające w nim napięcie, odwrócił się i wyszedł z kuchni. Za drzwiami refektarza pokiwał ze smutkiem głową. Wiedział, co musi teraz robić: to, na co się zdecydował wychodząc z celi. Realizację owego planu odwlekał tak długo, jak było możliwe. Do chwili, kiedy już nie miał wyboru. Będzie to absolutne sprzenie­wierzenie się regule kartuzów, przestępstwo równie groźne, co opu­szczenie celi w porze innej niż wyznaczona.
Plan ten napawał go wstrętem. Ale musiał działać w ten sposób. Wszedł po schodach na górę i wrócił tą samą drogą, którą przy­szedł. Dotarł do końca korytarza w głównym budynku i skręcił w prawo, do skrzydła, gdzie mieściły się cele. Przy pierwszych drzwiach zatrzymał się. Przyjrzał się klamce.
I otworzył drzwi. W pracowni paliło się górne światło. Mieszkają­cy tu zakonnik musiał je zapalić, kiedy się ściemniało. Leżał teraz rozciągnięty na podłodze. W zaciśniętej dłoni trzymał kromkę chle­ba. Spod habitu wypływała kałuża moczu. Krzesło przy ławie do pracy było przewrócone.

Powered by MyScript