- I kogo? - dodała Malia bez tchu. - Czy mój mąż mógł być wśród nich? - Trudno powiedzieć - mruknął Springald, patrząc na ogryzione kości. - Czy Marandos miał jakieś złamania albo czy może przechodził operacje, które mogłyby zostawić znaki na kościach? - Żadnych - odparła żałośnie. - To głupie pytania! - zawołał jeden z marynarzy, szczerbaty wilk morski z chustką na głowie, kolczykami w uszach i rubinem w nosie. Szyderczy grymas wykrzywiał jego paskudną twarz. - Kogo obchodzi, kim byli? Nie pisaliśmy się na tę wyprawę, żeby mieć do czynienia z pożerającymi ludzi małpami! Poparli go inni żeglarze. Conan i Ulfilo mieli zamiar wyciągnąć miecze, ale przemknął obok nich Wulfrede. - Ja to załatwię - mruknął. Podszedł do pyskacza, zły jak stary basior, którego przywództwo zostało wystawione na próbę. - Co jest, Blamath? Chciałbyś być kapitanem, ty bękarci synu zarażonej matki? Myślisz, że potrafisz sam pokierować takim statkiem jak „Tygrys”? - Roześmiał się głośno i z pogardą. - Nie odpłynąłbyś o rzut włócznią od brzegu! Poszedłbyś na dno i twoi kumple staliby się żarciem dla ryb! - Słuchaj, kapitanie - warknął majtek. - Nie mówię o żadnym buncie, ale jesteśmy żeglarzami, a nie włóczącymi się na piechotę żołnierzami. Jaki mamy interes, by obijać się po tych górach, w dodatku na rozkaz tych aquilońskich paniątek? - Jaki interes? - ryknął Wulfrede. - Jaki interes, pytasz? - Podsunął błyszczącą broszę pod nos mężczyzny. - Taki interes ci nie starczy? Nie chciałbyś znaleźć tego więcej? Ta błyskotka jest warta dwóch lat marynarskiej harówki! Parę takich świecidełek i, człowieku, już nigdy nie będziesz musiał służyć na statku! Nie warto trochę pocierpieć? Czy życie na morzu jest tak łatwe i bezpieczne, że przeraża was ta wycieczka i być może bijatyka? Nigdy wcześniej na moim okręcie nie pływały takie tchórzliwe psy, dlaczego bogowie morza teraz tak mnie przeklęli? - zakończył. Jego ludzie rzucili się z zapewnieniami, że pójdą za nim choćby do piekła. - Prowadź nas, kapitanie! - zawołał kościsty Zingarańczyk o pokiereszowanej twarzy. - Prowadź nas do skarbów! - Tak! - krzyknął Kushyta z rekinimi zębami we włosach. - Wiedź nas do złota i klejnotów, a zabijemy twoich wrogów i wypijemy ich krew! Marynarz imieniem Blamath skulił się, żałując nieopatrznych słów. - Tak jest lepiej - oświadczył wylewnie Wulfrede. - Myślę, że znowu mam za sobą ludzi! Dalej, wracajcie do poszukiwań i przynoście wszystko, co mogłoby nam powiedzieć, kim byli ci nieszczęśnicy. A zedrę skórę z każdego, kto spróbuje schować jakieś cenne przedmioty! To nie po marynarsku! Ruszać! Ludzie skoczyli z takim wigorem, jak do trymowania żagli na morzu. Kapitan wrócił do grupy zebranej wokół paleniska. - Posuniecie godne mistrza - pochwalił z podziwem Springald. - Nieźle poszło - przyznał Wulfrede. - Ale ci chłopcy są kapryśni jak dzieci. Niedługo trzeba będzie powtórzyć lekcję. - Wydaje się, że z każdym dniem podróży skarb rozpada się na coraz więcej części - stwierdził kwaśno Ulfilo. Wulfrede wyszczerzył zęby. - Słuchaj, przyjacielu, chyba się nie spodziewałeś, że za darmo poprowadzę te psy morskie do skarbu i każę im nieść go dla ciebie na plecach? Jeżeli tak, jesteś durniem, jakiego nikt nigdy nie widział. Ulfilo poczerwieniał, ale zbył zniewagę milczeniem. - On ma rację - powiedziała Malia. - Musimy dopuścić ich do udziału albo walczyć z nimi o wszystko. A ktoś musi obsadzić statek! Poszukiwania nie przyniosły efektów i w ciągu godziny wznowili wędrówkę. Marynarze, którzy wcześniej szli rozciągnięci, teraz zbili się w ciasną grupę, mając zawsze pod ręką broń. Dobrze pamiętali upiorne resztki uczty ludożerców. Tej nocy wszyscy skupili się wokół ognisk, a marynarze podskakiwali trwożliwie na każdy odgłos. Jeśli Aquilończycy odczuwali podobny niepokój, dobrze ukrywali swoje obawy. Conan patrolował otoczenie obozu, lecz nie znalazł ani nie usłyszał niczego podejrzanego. Mimo wszystko tej nocy spał czujniej niż zazwyczaj. Następnego dnia wspięli się na szczyt góry i zobaczyli przełęcz. Nie było to zwyczajne obniżenie grzbietu. W odległych czasach góra pękła i powstało wąskie przejście ograniczone stromymi, prawie pionowymi ścianami. Podłoże przełęczy pokrywała cienka warstwa gleby, ale niewiele na niej rosło, gdyż urwiska odcinały dopływ życiodajnego słońca. - Nareszcie! - zawołał Wulfrede. - Jeszcze tylko spacerek tym wygodnym korytarzem i ruszymy na dół! Marynarze roześmieli się i w lepszych nastrojach skierowali ku przełęczy. Conana i Goma wyprzedzili ich, ostrożni jak zawsze. Twarde i awanturnicze życie nauczyło Cymmerianina, że nie wszystko bywa tak łatwe, jak wygląda. Okolica budziła jego niepokój. - Jak każdy inny lubię prostą drogę bez przeszkód - rzekł do swojego towarzysza - ale nigdy nie podobały mi się przejścia ciasne i wąskie, gdzie brak miejsca na manewry i gdzie człowiekowi pozostaje niewielki wybór - albo przedzierać się do przodu, albo zawrócić i zmykać. - Tak, mądre słowa - przyznał Goma - lecz mogłoby być gorzej. Wystarczy miejsca, aby się zamachnąć mieczem lub toporem. - Tak... a cóż to takiego? - Conan wskazał coś wysoko na skalnej ścianie. Wyglądało to na płaskorzeźbę, zniszczoną przez wodę skapującą z urwistych ścian. - Znak na kamieniu. - Goma wzruszył ramionami. - Co z tego? Stanąwszy na palcach, Cymmerianin sięgnął do znaku. Porastał go mech, a niezliczone lata zatarły niegdyś wyraźne kontury, jednak był dość czytelny: owalna rama, a w niej trójząb o falistych ostrzach zamknięty w sierpie księżyca. - Coście znaleźli? - zawołał Springald. - Coś, co wymaga wyjaśnienia - odburknął zezłoszczony Conan. - Powiedz mi, co wasza trójka robi... - Jego słowa ucięło dzikie, nieludzkie wycie. Pochłonięty znaleziskiem, nie zauważył nadejścia wroga. - Bumbana! - krzyknął Goma. Ze wschodniego krańca przełęczy runęła ku nim masa kudłatych stworów. Miały ludzkie kształty, jednak były potężniej zbudowane.
|