Wszystkie trzy niewiasty zajęły
się tedy Don Kichotem, szykując mu, po pierwsze, łoże, następnie zaś okładając potłuczone
miejsca, to znaczy praktycznie całe ciało, mokrymi szmatami i plastrami.
– Wygląda to raczej na skutki uderzeń niż upadku – zauważyła gospodyni, przypatrując się
obrażeniom rycerza.
– To dlatego – wyjaśnił Sanczo Pansa – że skała, o której mówiłem, wiele miała ostrych
kantów i iglic, pozostawiających tego rodzaju ślady. Ale, ale, jakby wam parę przyzwoitych
szmatek zostało, to i ja nie wzgardziłbym może okładem.
– Więc i wy, panie, spadliście ze skały? – zdumiała się gospodyni.
39
– Ja nie – zaprzeczył Sanczo – ale jako wiernego giermka zawsze mnie boli, ilekroć mój
pan, błędny rycerz, ucierpi na ciele.
– Cóż to jest błędny rycerz? – zapytała córka gospodyni.
– Naprawdę nie słyszałaś, panienko, o błędnych rycerzach? Jak by ci tu wyjaśnić? Rycerz
błędny to w jednej osobie ten, który dostaje kije i który bierze koronę, co mówię – koronę!
Dwie, trzy, cztery korony, żeby i giermkowi swojemu rozdać.
– Dał ci już, panie, jaką?
– Jutro – powiedział Sanczo. – Za krótko jeszcze jeździmy po świecie, żeby dziś nas
spotkała nagroda, ale jutro z pewnością jej doczekamy.
Tu Don Kichot, nie biorący dotąd udziału w rozmowie, uznał za właściwe osobiste do niej
wkroczenie.
– Wierzajcie mi, szlachetna pani – rzekł, chwytając karczmarkę za rękę – iż i was nie
ominie wdzięczność za gościnę w tym zamku i za czułość, z jaką opatrzyłyście moje rany.
Gdyby zaś nie to, że z wyroku niebios na wieki niewolnikiem jestem innej najcudowniejszej
istoty, nie pozostałbym też obojętny na niezwykły urok wasz, o pani, tudzież tych łaskawych
panienek.
Wszystkie trzy niewiasty bardzo się zmieszały, bo choć przemowa błędnego rycerza
wydała im się jakby wygłoszona w obcym i niezrozumiałym języku, tyle przecież się
domyśliły, że zawiera ona komplementy, jakich nigdy od nikogo nie słyszały pod własnym
ani czyimkolwiek adresem. Zdumione, pochlebione i zawstydzone, rozpierzchły się przeto, i
jedynie Maritornes naprędce opatrzyła jeszcze Sancza, poturbowanego przecież nie mniej od
Don Kichota.
Don Kichot i Sanczo Pansa zostali w komnacie sypialnej, a dokładniej mówiąc – na
strychu, z którego przez dziurawą strzechę mogli przyglądać się mrugającym gwiazdom. To,
co przedtem nazwane zostało łożem Don Kichota, było właściwie dechą na nierównych
kozłach, przykrytą podartą i brudną derką. Sanczo leżał na macie trzcinowej w głębi
pomieszczenia, jeszcze głębiej zaś, na stosunkowo najwygodniejszym legowisku, bo
złożonym z wypchanych juk, jakie sam zdjął ze swych mułów, spoczywał pewien zamożny
mulnik. Nie byli to wszyscy aktualni lokatorzy zajazdu, ale wszyscy nocujący na strychu, a na
dole, oprócz stałych mieszkańców, przebywał akurat gość szczególnie szanowany, nie dla
kiesy, lecz dla strachu, jaki budził, był to bowiem łucznik z Santa Hermandad, czyli Świętego
Bractwa, którą to nazwę nosiła jedna z paru groźnych policji, strzegących w owych czasach
porządku w Hiszpanii. Wspominam o tym łuczniku nie bez kozery, bo i on odegra tu
niebawem swą rolę, ale na razie wróćmy do trzech, w tym dwu potłuczonych, mężczyzn
śpiących na strychu. Z tych, prawdę mówiąc, nie spał jeszcze żaden: Sanczo, bo go bolały
boki, Don Kichot, ponieważ i jego wszystko bolało, a ponadto dlatego, że uroił sobie romans
z przepiękną córką pana tego zamku, nieprzytomnie rozkochaną w nim, Don Kichocie, i
mającą zamiar złożyć mu po nocy wizytę, co wprawiało rycerza w rozterkę, chciał bowiem
pozostać wierny damie swego serca, Dulcynei z Toboso, a zarazem pokusa wydawała mu się
ogromna, wreszcie mulnik na trzecim legowisku nie spał, gdyż z wieczora umówił się ze
|