– Moje to, nie czyje inne rzemiosło – dumnie powiedział Don Kichot – i ja wiem najlepiej, czy te lwy mają coś, czy nie mają z błędnym rycerstwem. Ej, człowieku! – podniósł głos na dozorcę zwierząt. – Wypuścisz je zaraz z klatek albo na tej kopii jak na rożnie ciebie obrócę! Pojęli, że na Don Kichota nie ma rady, woźnica zatem poprosił jedynie, by pozwolił mu wyprząc muły i schronić się z nimi w bezpiecznym miejscu, a dozorca zwierząt wziął wszystkich obecnych na świadków, iż otwiera klatki pod przymusem, za wszelkie zaś zło i szkody, jakie z tego wynikną, obarcza odpowiedzialnością pana rycerza. Woźnica wyprzągł muły i oddalił się z nimi do lasu, jego śladem oddalił się też na swej jabłkowitej klaczy szlachcic w zielonym stroju i opłakujący już swego pana Sanczo Pansa na kłapouchu. Don Kichot, rozważywszy, czy dogodniej będzie walczyć z lwami pieszo czy konno, zdecydował się na tę pierwszą możliwość, jako że nie był pewien, czy widok bestii krwiożerczej nie spłoszy Rosynanta, zsiadł więc z konia i z mieczem w jednej dłoni, a tarczą w drugiej stanął przed wozem. 131 W tym miejscu Cervantesowi wyrywa się z piersi okrzyk: – O, najśmielszy ze śmiałych, najmężniejszy z mężnych, najwaleczniejszy z walecznych Don Kichocie z La Manczy! Jakimi słowy mam wysławiać cię i wychwalać, wynosić i wielbić? Ty sam jeden oto, ty pieszo, ty z mieczem i tarczą jedynie, ty z sercem nieustraszonym, ty bezinteresowny, ty nieprzejednany, stajesz przeciw parze największych i najdzikszych lwów, jakie przywędrowały kiedykolwiek z Afryki do Hiszpanii! Nic więcej nie da się już dodać do tego, czyny twoje, Rycerzu Posępnego Oblicza, niech mówią same za siebie! Tu pisarz urywa, dozorca zaś z ociąganiem otwiera pierwszą klatkę, w której lew-samiec straszliwy siedzi. – Nuże! – krzyknął Don Kichot. – Nuże! Lew przeciągnął się, rozwarł paszczę, ziewnął, wywalił długi jęzor, po kociemu obmył nim pysk, wreszcie wystawił łeb z klatki i przypatrzył się Don Kichotowi ślepiami jak rozżarzone węgle. Don Kichot wytrzymał ten wzrok, a nawet jakby odepchnął go swoim nieustępliwym spojrzeniem, i czekał, aż lew, przyjmując jego wyzwanie, opuści klatkę. Zwierzę jednak nie kwapiło się widać do pojedynku, ponieważ, rozejrzawszy się na różne strony, cofnęło łeb do klatki, odwróciło się tyłem do Don Kichota, wygodniej się ułożyło i zamknęło oczy. – Nuże! – krzyknął znowu Don Kichot. – Podrażnij go kijem, żeby wyszedł tu do mnie! – Do tego nie zmusicie mnie, wasza pełnokrwistość – odparł dozorca. – Mnie pierwszego rozszarpie, gdy go podrażnię. Zechciejcie się zadowolić, wasza wzajemność, tym, czegoście już dokazali. Skoro przeciwnik wasz nie stanął na placu, mimo że miał po temu wszelką możliwość, siebie tylko niesławą okrył i uznał najwidoczniej wasze zwycięstwo. – Masz rację – zgodził się po krótkim namyśle Don Kichot. – Pozwalam ci zamknąć klatkę i wezwać tych, którzy obawiali się oglądać mój pojedynek z bestiami. Kiedy wszyscy skupili się wokół rycerza, pytając, co właściwie zaszło, dozorca lwów szczegółowo opowiedział o męstwie Don Kichota, przed którym stchórzył lew tak dalece, że bał się nawet opuścić otwartą klatkę i bez boju uznał zwycięstwo Donkichotowe. – Daj, Sanczo, po talarze tym dobrym ludziom – zarządził Don Kichot – a wy, gdy przybędziecie na dwór madrycki, jeśli tak się przypadkiem złoży, że będziecie Jego Królewskiej Mości opowiadali o moim czynie, na pytanie, któż tego dokonał, odrzeknijcie, że Rycerz Lwów. Od tej wiekopomnej chwili bowiem, zgodnie ze zwyczajem, zmieniam dotychczasowy przydomek Rycerza Posępnego Oblicza na nowy, który bardziej odpowiada mojej istocie. Wóz ruszył w swoją drogę, a Don Kichot, Sanczo Pansa i Don Diego de Miranda – w swoją. Don Diego milczał, nie wiedząc już, co ma sądzić o Don Kichocie; ten za to, podniecony sukcesem, przemawiał obficie, a między innymi mówił, co następuje: – Każdy ma swoje powołanie; ja jedno mam, syn wasz drugie; pozwólcie mu pozostać poetą i pięknym wierszem opiewać na przykład czyny błędnych rycerzy, choćby ten mój dzisiejszy. Gdyby jednak zechciał skrócić jeszcze szlak wiodący na niedostępny szczyt Świątyni Sławy, mógłby zamiast wąskiej ścieżki poezji obrać jeszcze węższą ścieżynę błędnego rycerstwa albo nawet, bo i to się zdarza, połączyć obie. Nie po to snuję te myśli, byście go w jakimkolwiek kierunku pchali, ot tak, po prostu dzielę się nimi z wami. Don Diego przysięgał sobie w duchu, że dokąd jak dokąd, ale na ścieżkę czy dróżkę błędnego rycerstwa nie popchnie swojego syna; prędzej już się z poezjowaniem jego pogodzi; ani słowem jednak nie odpowiadał Don Kichotowi. Pod wieczór dotarli do wsi, w której stał dom Don Diega; wtedy ten zaprosił Don Kichota, by odpoczął u niego po minionych trudach i pokrzepił się przed tymi, co go czekają. Don Kichot chętnie przyjął zaproszenie i wraz z Sanczem spędził cztery dni u gościnnego towarzysza drogi, mile podejmowany przez gospodarza, jego małżonkę i syna, z całą trójką 132 też wiodąc uprzejme, a niekiedy uczone rozmowy o życiu ludzkim, poezji i błędnym rycerstwie. 133 Rozdział trzydziesty ósmy, zawierający przygodę Don Kichota w Jaskini Montesinosa, a także próbę częściowego komentarza do tej przygody Rozmów tych, toczonych przez cztery dni w gościnnym domostwie Don Diega de Mirandy z gospodarzem, jego małżonką i synem poetą, nie będę przytaczał. Pominę też niektóre wydarzenia, jakie zaszły w dalszej drodze Don Kichota i Sancza Pansy, a to: pojedynek
|