- Widziałem cię z chłopakami. I ty chcesz mi wmówić, że dziewczyna z bandą gnojków może robić coś innego niż tylko to, co się robi, leżąc na plecach? - Daj mi spokój! - krzyknęła. Poczuła w sobie gniew, którego istnienia w ogóle nie podejrzewała. Wściekłość rozpaliła pod jej czaszką potężny, błękitno-żółty płomień. To zagrażało jej myślom. Przez cały czas bała się go, przez cały czas ją zawstydzał, przez cały czas sprawiał jej ból. - Daj mi wreszcie święty spokój! - Nie mów tak do taty - powiedział tonem, w którym pobrzmiewało zdziwienie. - Nie zrobiłam tego, co mi wmawiasz! Nigdy tego nie robiłam! - Może nie, a może tak. Mam zamiar sprawdzić i się upewnię. Wiem jak. Zdejmij majtki. - Nie! Jego oczy rozszerzyły się, ukazując pożółkłe rogówki wokół ciemnoniebieskich tęczówek. - Coś ty powiedziała? - Powiedziałam nie. Świdrował ją wzrokiem i być może dostrzegał ogniki gniewu w jej oczach - jakby dowód jej buntu. - Kto ci powiedział? - Bevvie... - Kto ci powiedział, że tam się bawimy? Czy to był ktoś obcy? Czy ten ktoś miał na sobie srebrno-pomarańczowy strój? Nosił rękawice? Wyglądał jak klown, mimo że nie był klownem? Jak się nazywał? - Bevvie, przestań... - Nie. To ty przestań - oznajmiła. Ponownie się zamachnął, ale tym razem zacisnął pięść, jakby chciał coś rozbić. Beverly uchyliła się. Jego pięść przemknęła tuż obok jej głowy i grzmotnęła w ścianę. Zawył z bólu i puścił ją, przytykając pięść do ust. Odsunęła się od niego paroma drobnymi kroczkami. - Wracaj tutaj! - Nie - powiedziała. - Chcesz mi zrobić krzywdę. Kocham cię, tato, ale nienawidzę, kiedy się tak zachowujesz. Nie pozwolę ci na to. To sprawia, że to robisz, ale sam pozwoliłeś, aby To w ciebie weszło. - Nie wiem, o czym mówisz - powiedział. - Ale lepiej, żebyś tu zaraz podeszła. Nie będę cię więcej prosił. - Nie - odparła i znów zaczęła płakać. - Nie prowokuj mnie, żebym musiał dać ci nauczkę, Bevvie - zagroził. - Jeżeli zmusisz mnie do tego, pożałujesz. Chodź do mnie. - Zdradź mi, kto ci to powiedział - odparła - to przyjdę. Skoczył na nią z iście kocią zwinnością tak szybko, że choć spodziewała się, iż może się na nią rzucić, mało brakowało, by ją złapał. Szukając na oślep, odnalazła klamkę kuchennych drzwi, otworzyła je na tyle, by przecisnąć się na zewnątrz, a potem pobiegła w stronę frontowych drzwi, ogarnięta potworną paniką, nieomal tak samo jak dwadzieścia siedem lat później, gdy ścigała ją pani Kersh. Al Marsh rąbnął w drzwi; zatrzasnął je swoim ciałem tak mocno, że pośrodku nich pojawiło się pęknięcie. - Wracaj tu natychmiast, Bevvie! - zawył, otwierając drzwi na oścież i ruszając w pościg. Frontowe drzwi były zamknięte na zasuwę; weszła do domu tylnymi drzwiami. Jedną drżącą ręką odblokowała zasuwę, a drugą bezowocnie szarpała za klamkę; z oddali ponownie dobiegł skowyt jej ojca. Skowyt (zdejmij majtki; dałaś im się) zwierzęcia. Przekręciła zatrzask zasuwy i w końcu frontowe drzwi stanęły przed nią otworem. Gorący oddech to wydostawał się, to niknął w jej gardle. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że był tuż za nią, wyciągał ręce w jej stronę, uśmiechał się i krzywił, a jego usta pełne pożółkłych zębów przypominały pułapkę na niedźwiedzie. Beverly wypadła na zewnątrz i poczuła jeszcze, jak jego palce ześlizgują się po materiale jej bluzki, nie zdoławszy go uchwycić. Jednym susem pokonała schody, straciła równowagę i przeszorowała po chodniku, zdzierając sobie skórę z obu kolan. - Wracaj tu, ale już, Bevvie, bo jak mi Bóg miły, będę darł z ciebie skórę pasami! Zbiegł po schodach, a ona podniosła się z ziemi. Na nogawkach jej dżinsów ziały postrzępione dziury, (zdejmij majtki) Kolana były czerwone od krwi, a obnażone końcówki nerwów śpiewały hymn Onward Christian Soldiers. Obejrzała się za siebie i znów go zobaczyła - Ala Marsha, dozorcę i sprzątacza, szarego mężczyznę, ubranego w spodnie i bluzę khaki z dwoma kieszeniami, z pękiem kluczy przypiętym do paska łańcuszkiem. Włosy miał rozwiane. Ale on nie był sobą - w jego oczach czegoś brakowało, nie był już tym samym mężczyzną, który mył jej plecy i bił ją po brzuchu, bo martwił się o nią, bardzo się o nią martwił, a raz, kiedy miała jeszcze siedem lat, próbował spleść jej warkoczyki, ale spartaczył robotę - a potem oboje, przypominając sobie, jak jej włosy sterczały na wszystkie strony, chichotali radośnie; to nie był człowiek, który w niedzielę robił jej kogel-mogel lepszy niż ten, jaki sprzedawano w Derry Ice Cream Bar za ćwierć dolca. Ojciec, mężczyzna jej życia, stanowiący zaporę oddzielającą ją od przedstawicieli innej płci. To już nie był ten sam człowiek. Zmienił się wyraz jego oczu. Dostrzegła w nich żądzę mordu. I To. To było w nim. Uciekała. Uciekała przed Tym. Pan Pasquale, zdziwiony, uniósł wzrok i przerwał podlewanie trawnika i przysłuchiwanie się transmisji radiowej z meczu Red Soxów. Przenośne radio stało na poręczy werandy. Dzieciaki Zimmermanów odsunęły się od starego hudsona horneta, którego kupiły za dwadzieścia pięć dolców, i myły nieomal codziennie. Jeden z nich trzymał wąż, a drugi - kubeł z mydlinami. Obu chłopcom opadły szczęki. Pani Denton uniosła wzrok znad spoczywającej na podołku sukienki jednej z jej sześciu córek. W koszyku na podłodze leżały następne rzeczy do zszycia i pocerowania. Pani Denton trzymała w ustach kilka szpilek. Mały Lars Theramenius szybko zepchnął swój wagonik Red Ball Flyer z popękanego chodnika i stanął na umierającym trawniku Bucky’ego Pasquale’a. Wybuchnął płaczem, gdy Bevvie - która pewnego dnia, tej wiosny, przez cały ranek cierpliwie tłumaczyła mu, jak należy zawiązywać sznurówki, żeby się nie rozsupłały - przebiegła obok niego; miała rozszerzone oczy i głośno krzyczała. W chwilę potem minął go jej ojciec, wrzeszcząc na nią. Lars, który miał wtedy trzy latka, a w dwanaście lat później zginie w wypadku motocyklowym, zobaczył w obliczu pana Marsha coś potwornego i nieludzkiego.
|