— Będziesz moim więźniem. Przez pewien czas. Dopóki się nie uspokoisz. — Oszalałaś. Nie zatrzymasz mnie tu. — Mam dla ciebie specjalnie przygotowane łańcuchy. Davidzie, Louisie… pomożecie mi. — Co to ma znaczyć? Wy obaj, jak śmiecie? Łańcuchy, mówimy o łańcuchach? Kim ja jestem, Azazelem wtrąconym w otchłań? Memnoch nieźle by się uśmiał, gdyby nie to, że na zawsze się ode mnie odwrócił! Żadne z nich nawet nie drgnęło. Stali w bezruchu, szczupła biała sylwetka skutecznie maskowała niespożyte zapasy energii zgromadzone w tym drobnym ciele. Oni cierpieli, och, jakże wyraźnie czułem ich cierpienie. — Przyniosłam to dla ciebie — oznajmiła. Wyciągnęła rękę. — A kiedy to przeczytasz, będziesz szlochał i wył, a my zatrzymamy cię tu, bezpiecznie unieruchomionego, spętanego, aż w końcu zamilkniesz, przestaniesz krzyczeć i uspokoisz się. To wszystko. Od tej pory jesteś pod moją ochroną. Tu, w tym miejscu. Będziesz moim więźniem. — Co to? Co to jest? — spytałem z przejęciem. Była to pomięta pergaminowa koperta. — Co to jest, u licha? — warknąłem. — Kto ci to dał? — Nie chciałem tego dotknąć. Wzięła mnie bezceremonialnie za lewą rękę, nic na to nie mogłem poradzić, była ode mnie silniejsza, zmusiła, abym upuścił worek z książkami, po czym wcisnęła mi do ręki zmiętą pergaminową kopertę. — Dano mi to, abym przekazała tobie — wyjaśniła. — Kto ci to dał? — Ten, kto napisał ten liścik. Znajdziesz tam jego podpis. Przeczytaj. — Co, u licha! — zakląłem. Palcami prawej dłoni rozerwałem kopertę. Moje oko. Na kartce z liścikiem leżało moje oko. Ta przesyłka zawierała moje oko, owinięte w list. Moje niebieskie oko, całe i żywe. Dysząc ciężko, sięgnąłem po nie i umieściłem w obolałym oczodole, by poczuć, jak nitki nerwów rozciągają się gwałtownie niczym macki, by wczepić się na powrót w mój mózg. Odzyskałem w pełni zdolność widzenia. Ona wciąż na mnie patrzyła. — Mam zacząć krzyczeć? — zawołałem. — Niby dlaczego? Co twoim zdaniem ujrzałem? Tylko to, co widziałem już wcześniej! — ryknąłem. Powiodłem wzrokiem z prawa na lewo, ten okropny spłachetek czerni zniknął. Świat był znowu jedną całością, postacie na witrażach i nieruchome twarze wciąż mnie obserwowały. — Och, dzięki Ci, Boże! — wyszeptałem. Ale co to oznaczało? Czy był to zwykły okrzyk, czy może modlitwa dziękczynna? — Przeczytaj list — rzekła. Archaiczne pismo. Co to mogło być? Iluzja! Słowa w języku, który tak naprawdę wcale nie był językiem, lecz tak jasne i wyraziste, że pojąłem bez trudu ich znaczenie, zapisane krwią, inkaustem i sadzą: Dla Mego Księcia Dziękuję ci za wspaniale wykonaną pracę. Z wyrazami miłości, Memnoch Diabeł — Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa! — zakrzyknąłem. Usłyszałem brzęk okowów. — Jak ci się zdaje, jaki metal może mnie spętać i unieruchomić? Bądź przeklęta! To kłamstwa! Wcale go nie widziałaś. Nie dostałaś tego listu od niego! David, Louis i ona sama, niewiarygodnie silna, przepotężna od niepamiętnych czasów, gromadząca siły od dni, zanim jeszcze w Jerychu powstały pierwsze gliniane tabliczki — otoczyli mnie, osaczyli. Bardziej ona niż oni; byłem jej dzieckiem, miotałem się i to właśnie ją przy tym przeklinałem. Powlekli mnie przez ciemność, echo mego skowytu odbijało się od ścian, aż dotarliśmy do celi, którą dla mnie wybrali: izby z zamurowanymi oknami, ciemnej i ciasnej, istnego lochu, łańcuchy opasywały mnie od stóp do głów, a ja szamotałem się i wiłem jak szalony. — To wszystko kłamstwa! Obrzydliwe, wstrętne kłamstwa! Nie wierzę w to! Jeżeli nawet zostałem oszukany, to tylko przez Boga — ryczałem bez końca. — To Jego sprawka. Jeżeli to prawda, to On za tym stoi, On, Bóg Wcielony. Nie Memnoch. Nie, nigdy, przenigdy! To kłamstwo! — W końcu padłem nieruchomo, ciężki i bezradny. O nic już nie dbałem. To, że zostałem spętany, miało swoje dobre strony — nie mogłem na przykład tłuc pięściami w ściany, aż porozbijałbym sobie ręce na miazgę, ani walić głową w mur. — Kłamstwa, kłamstwa, nic, tylko kłamstwa! To wszystko, co widziałem. Jeden wielki kalejdoskop kłamstw! — Nie wszystko jest kłamstwem — rzekła. — Nie wszystko. To odwieczny dylemat.
|