- Wylałem jej na plecy trochę wody, która została w karafce. To ją ocuciło. Widzieliście przecież, że nie miała pojęcia, jak wrócić do przytomności. No i co? - plótł bezlitosny nicpoń, na którego matka skierowała straszliwe spojrzenie. - Tak, ja to zrobiłem. Czy mnie jeszcze nie poznajesz, mateczko? Ja, twój mały Bonifacy, tak bardzo cię kochający. - Pani - ozwał się d'Harmental okropnie zakłopotany tą sytuacją - przykro mi niewymownie z powodu tego, co tu zaszło przed chwilą. - O, drogi panie! - zawołała pani Denis wybuchając płaczem. - Jestem taka nieszczęśliwa! - No, nie płacz już, mamciu! Jesteś i tak wystarczająco zmoczona - rzekł Bonifacy. - Idź lepiej zmienić koszulę; nie ma nic gorszego dla zdrowia od koszuli lepiącej się do pleców. - Ten chłopak wykazuje sporo rozsądku - stwierdził BRigaud. - Sądzę, że dobrze pani zrobisz idąc za jego radą. - Gdybym śmiał dołączyć moje prośby do rad księdza - wtrącił d'Harmental - zaproponowałbym pani, abyś się nami zupełnie nie krępowała. Zbliża się zresztą moment, kiedy musimy panią pożegnać, pilno nam bowiem odejść. - To i ksiądz także? - spytała pani Denis obrzucając duchownego wzrokiem pełnym rozpaczy. - Bo mnie - powiedział Brigaud, którego, jak się zdaje nie pociągała zbytnio rola pocieszyciela - oczekują w Hotel Colbert; zmuszony więc jestem panią opuścić. - Żegnajcie tedy, panowie - rzekła pani Denis składając rewerans, któremu woda, spływająca teraz z góry ku dołowi, odebrała cały majestat. - Żegnaj, mamuś - zaszczebiotał Bonifacy i z pewnością siebie rozpieszczonego ladaco zarzucił obie ręce na szyję pani Denis. - Może mam coś powtórzyć panu Joulu? - Idź sobie, wstrętny chłopaku! - odpowiedziała nieszczęsna całując syna, na poły jeszcze zagniewana, na poły uśmiechnięta, ale nie umiejąca się oprzeć, jak to matka, przemożnej czułości. - Idź i bądź grzeczny! - A może grzeszny, mamciu, co? Ale pod warunkiem, że przygotujesz nam jakieś słodziutkie danko na obiadek, dobrze? I trzeci klerk prokurenta Joulu popędził wielkimi susami, by dogonić Brigaud i d'Harmentala znajdujących się już na podeście. - A cóż to znowu, łotrzyku! - żachnął się ksiądz Brigaud łapiąc się za swoją kieszeń. - Czego tu szukasz? - Nie zwracaj na to uwagi, papo Brigaud. Sprawdzam tylko, czy w twojej kieszonce nie znalazłby się jakiś mały grosik dla twojego przyjaciela, Bonifacego. - No to masz duży - powiedział ksiądz - i zostaw nas w spokoju. Zmiataj. - Papo Brigaud - zawołał Bonifacy w przypływie wdzięczności - masz serce kardynała i jeśli król nie zrobi cię arcybiskupem, na honor, będziesz okradziony w połowie! Żegnaj, panie Raulu - zwrócił się do kawalera z taką poufałością, jakby znał go od dziesięciu lat. - Powtarzam ci, strzeż się panny Batyldy, jeżeli chcesz zachować dla siebie serce, i podsuń Mirzie trującą pigułkę, jeśli zależy ci na całości twoich łydek! I chwyciwszy się jedną ręką poręczy, przesadził błyskawicznie dwanaście stopni z pierwszego piętra na parter, ani przez moment nie dotykając schodów. Brigaud zszedł znacznie spokojniejszym krokiem za swoim przyjacielem Bonifacym, umówiwszy się na ósmą wieczór z d'Harmentalem. A co do kawalera, piął się on w zamyśleniu na swoją mansardę. XIV. Pąsowa kokarda Tym, co najbardziej zaprzątało umysł kawalera, nie było bynajmniej rozwiązanie dramatu, w którym przyjął tak ważną rolę, ani godna podziwu przezorność księdza Brigaud, który umieścił go w domu, gdzie sam miał zwyczaj od lat dziesięciu przychodzić niemal co dnia i gdyby te wizyty stały się nawet częstsze, nie zostałyby w ogóle zauważone. Nie rozmyślał o pompatycznym słownictwie pani Denis ani o sopranie panny Emilii, ani też o kontralcie panny Atenais, ani nawet o psotach pana Bonifacego: myślał po prostu o biednej Batyldzie, którą w domu jego gospodyni, jak to właśnie stwierdził, traktowano tak lekko.
|