Rozchyliłam, spojrzałam i nie uwierzyłam własnym oczom. Był to ten drugi temat, doskonale mi znany, jak już bowiem zauważyłam, razem umiałam dwa. Niewiarygodne, ale prawdziwe. Niewątpliwie nastąpił cud. Wstrząsnęło mną, skrzydła mi wyrosły u ramion, cała matura przeistoczyła się nagle w rozrywkę. „Zagadnienia” odwaliłam śpiewająco ku wyraźnemu zdumieniu dyrektorki, następny był polski, pisemną pracę miałam już za sobą, wiedziałam, że wyszła dobrze, czułam się pewnie. Cud jednakże zdarza się raz, a ten z „Zagadnieniami” był tak potężny, że musiała powrócić jakaś równowaga, na tym polskim trafił mi się upadek literatury w osiemnastym wieku. Akurat o tym nie miałam pojęcia, nie lubiłam okresu, nie miałam serca do upadków, prezentowało mi się wszystko z tych czasów jako zbita czarna zmaza, w której świeciło jedno nazwisko: Drużbacka. Kto to był, ta Drużbacka? Pewno coś pisała. Powinnam się była załamać, ale już byłam w rozpędzie, bez chwili namysłu przejechałam się przez stulecie wcześniej i stulecie później, właściwy okres omijając starannie. Drużbacką chyba wymieniłam. Nauczycielka polskiego słuchała w milczeniu i kiwała głową, później zaś uczyniła mi wyznanie: — Moja droga, głupstwa okropne plotłaś i całkiem nie na temat, ale mówiłaś tak pewnie, że oni się nie zorientowali, więc już ci nie chciałam przerywać… „Oni” to była komisja z zewnątrz. A pewnie, skąd mieli wiedzieć cokolwiek o tym upadku w osiemnastym wieku, skoro pilnowali głównie czystości ideologicznej. W dodatku mieli dwie uczennice równocześnie i uwagę nieco rozproszoną. Nauczycielka francuskiego zdążyła do mnie syknąć: „Co mówisz, idiotko!”, oczywiście po francusku, więc może tego w ogóle nie zrozumieli. Opamiętałam się i w końcu jednak tę maturę zdałam, nawet na całkiem niezły ogólny stopień, pięć minus albo cztery i trzy czwarte, nie pamiętam, a własnej matury na oczy nie widziałam od czasu, kiedy na zawsze została w dziekanacie. Liceum było humanistyczne i taka na przykład fizyka ominęła mnie bezpiecznie. Mam wrażenie, że zdałyśmy wszystkie, chociaż głowy za to nie dam. Sposoby zdawania bywały rozmaite, rok wcześniej jedna, na przykład, zemdlała, dzięki czemu komisja w panice zaliczyła jej wszystkie przedmioty bez zadawania głupich pytań. Zemdlona oprzytomniała, poszła na stomatologię i była najlepszą dentystką, jaką znałam, jej plomby trzymały się w zębach przeszło dwadzieścia lat, a rękę miała tak lekką, że prawie nie czuło się borowania. Wyjechała na zawsze do Szwajcarii, szkoda. Odznaczyła się jeszcze w ten sposób, że ślub brała u wizytek w zielonej krynolinie. Na studia dostałam się dziwnie. Stosunek do ustroju miałam w owym czasie mieszany. Z jednej strony opierający się na wspólnocie komunizm budził we mnie dreszcz wstrętu, z drugiej jednak oświata dla mas, likwidacja analfabetyzmu, elektryfikacja kraju, bezpłatna opieka lekarska dla wsi i w ogóle ludzi ubogich, możliwości życiowe najbiedniejszych spotykały się z moją pełną aprobatą. Policyjność odstręczała, chamstwo jeszcze bardziej. Głupiego gadania i propagandy nie trawiłam, ale rozmiary łgarstwa, na którym to wszystko było oparte, uświadomiłam sobie dopiero znacznie później. Dla kariery zeszmaciłam się raz, mianowicie zapisałam się do ZMP. Potrzebne mi było to ZMP jak dziura w moście i szczęśliwie mnie z niego później wyrzucono, ale z wszelkich rozważań, przykładów i licznych informacji wynikało, że bez dodatkowego argumentu na studia się nie dostanę. Pochodzenie miałam niewłaściwe, a protekcji żadnej, pozostawały stopnie w szkole i ewentualnie organizacja młodzieżowa. Omówiłyśmy kwestię w klasie, rozgrzeszyłyśmy się wzajemnie i zapisały się prawie wszystkie, które chciały iść dalej. Potem był egzamin. Na egzaminie, oprócz rysunku odręcznego i czegoś tam jeszcze, należało napisać pracę na temat związany z kierunkiem studiów. Temat brzmiał: „Mechanizacja pracy jako czynnik podniesienia stopy życiowej”. W odpowiedzi na ten temat nie widziałam najmniejszych trudności. Na rozum i logikę wychodziło samo, sens tej mechanizacji wręcz strzelał ze wszystkiego, co działo się w dziewiętnastym wieku, dziewiętnasty wiek znałam lepiej niż dwudziesty. Zdążyłam przeczytać wszystkich klasyków angielskich, francuskich i polskich, zdążyłam zauważyć, co się dzieje w moim własnym kraju, pamięć działała bez zahamowań, usiadłam w audytorium i napisałam, co myślę. Następnie zaś wyszło na jaw, że jednak w obliczu całej młodzieży wiejskiej i robotniczej nie zostałabym przyjęta, gdybym nie wyróżniła się tak przeraźliwie.
|