Kiedy Sean osadził konia przed Saulem, dwa rzędy jeźdźców rozciągnęły się po jego obu stronach. Nikt nie rozmawiał i w ciemnościach słychać było jedynie uderzenia kopyt o skałę, szelest zdejmowanych ciężkich kurt i miękki stukot otwieranych i zamykanych zamków. - Znowu musimy wziąć na siebie impet uderzenia wroga - szepnął Saul, ale Sean nie odpowiedział, gdyż walczył właśnie ze strachem. Nawet przy nocnym przymrozku miał dłonie wilgotne od potu. Otarł je o spodnie i wyjął karabin z olstrów. - A co z maximami? - spytał Saul. - Nie ma czasu, żeby je rozstawiać. - Sean wiedział, że jego głos jest ochrypły i odchrząknął. - Nie będziemy ich potrzebować. Mamy przewagę, jak sześć do jednego. Spojrzał na szereg milczących ludzi, ciemną linię na tle trawy, która szarzała wraz z nastającym porankiem. Widział, jak żołnierze pochylają się w siodłach, trzymając karabiny na kolanach. W ciemnościach czuć było narastające napięcie; nawet konie były nim zarażone. Przestępowały z nogi na nogę i potrząsały z niecierpliwością głowami. Boże, żeby tylko żaden z nich nie zarżał. Sean starał się przebić wzrokiem ciemności. Strach żołnierzy i jego własny był tak silny, iż miał wrażenie, że Burowie muszą go wyczuć. W dole przed sobą wyłowił z mroku ciemniejącą na horyzoncie plamę. Wytężył wzrok i zobaczył, że plama porusza się wolno, niczym cień oświetlonego przez księżyc drzewa. - Jesteś pewien, że to Burowie? - szepnął Saul. Seana ogarnęły wątpliwości. Kiedy się zastanawiał, cień rozszerzył się i słychać już było odgłos kopyt. Czy to na pewno Burowie? Szukał desperacko jakiegoś znaku, który pozwoliłby mu powstrzymać atak. Czy to Burowie? Nie było jednak żadnego znaku, tylko ciemna masa zbliżająca się do nich i niewyraźne odgłosy w ciemnościach. Byli już bardzo blisko, mniej niż sto jardów, mimo że trudno to było ocenić, bo czarna masa wydawała się płynąć na nich. - Sean... - szept Saula został przerwany nerwowym rżeniem jego konia. Dźwięk był tak nieoczekiwany, że Sean usłyszał, jak siedzący za nim mężczyzna powstrzymuje oddech. W tej samej chwili otrzymał znak, na który czekał. - Wie's daar? - Pytanie zostało wymówione w gardłowym języku taal. - Do ataku! - zawył Sean i spiął konia kolanami. Natychmiast cały oddział ruszył galopem na przeciwnika. Pędzili naprzód otoczeni krzykiem, stukotem kopyt i wystrzałami karabinów. Zostawiając strach za sobą, Sean gnał na czele oddziału. Ścisnął kolbę karabinu pod pachą i strzelał na oślep, a jego dziki wrzask mieszał się z rykiem sześciuset ludzi. Burowie nie wytrzymali ataku. Musieli się załamać, gdyż nie mieli najmniejszej szansy przeciwstawić się takiej sile. Zawrócili wymęczone konie i zaczęli uciekać z powrotem na południe. - Ku mnie! - ryknął Sean. - Zbierzcie się wokół mnie! - Linia żołnierzy zwęziła się tak, iż teraz jechali noga przy nodze tworząc ścianę ognia, przed którą Burowie pierzchali w popłochu. Na drodze Seana leżał ranny koń, który walił kopytami i przygniatał rannego jeźdźca. Wciśnięty w szereg ludzi, Sean nie mógł skręcić. - Skacz, stary! - krzyknął. Poderwał konia kolanami i rękami, przeskakując nad rzucającym się zwierzęciem i potykając się po drugiej stronie. Pędził jednak dalej wraz z resztą krzyczących z podniecenia ludzi. - Doganiamy ich! - zawył Sean. - Tym razem mamy ich. Koń pędzący za nim wpadł w dziurę i runął na ziemię z suchym trzaskiem łamanych nóg. Żołnierz wyleciał w górę, obracając się w powietrzu. Jeźdźcy ścisnęli się zamykając wyrwę. - Przed nami jest wzgórze! - krzyknął Sean widząc szary zarys skalnej masy rysujący się na tle blednącego nieba. - Nie pozwólcie im dotrzeć do niego! - Wbił ostrogi w boki konia. - Nie złapiemy ich - ostrzegł go Saul. - Już wpadli między skały. - Cholera! - jęknął Sean. - Cholera! - W ciągu ostatnich kilku minut wyraźnie pojaśniało. W Afryce świt zawsze nadchodzi bardzo szybko. Sean widział wyraźnie pierwszych Burów dopadających wzgórza, zeskakujących z koni i szukających kryjówki. - Szybciej! - wrzasnął z rozpaczą. - Szybciej! - Widział, jak szansa łatwego zwycięstwa wymyka mu się z rąk. Spośród skał odezwały się pierwsze mauzery, a ostatni Burowie znikali właśnie wśród skalnych wyłomów. Porzucone konie z rozszerzonymi ze strachu oczami, podrzucając pustymi strzemionami, pognały dziko w kierunku atakujących żołnierzy, zmuszając ich do rozstąpienia się i opóźniając pościg. Juczny muł ze skórzaną torbą na grzbiecie wspinał się na wzgórze, gdy dosięgła go kula. Zwalił się w głęboką szczelinę. Nikt nie zauważył jego upadku. Sean poczuł, jak koń pod nim rzuca się gwałtownie i wyleciał w górę z taką siłą, że strzemiona pękły jak cienkie nitki. Leciał przez chwilę w górę, na przerażający ułamek sekundy zawisł w powietrzu i zwalił się na ziemię, uderzając w nią piersią, ramieniem i bokiem głowy. Gdy tak leżał w trawie, szarża wpadła na wzgórze, by zaraz zmuszona strzałami rozpierzchnąć się w zamieszaniu na boki. Na wpół przytomny Sean poczuł, jak tuż przy jego głowie walą końskie kopyta. Słyszał strzały mauzerów i krzyki rannych żołnierzy. - Z koni! Na ziemię i do ataku! - Głos Saula, a zwłaszcza jego ton podziałały na Seana
|