Albo jak nie ostrzegł Orvala, żeby się nie wychylał. Pierwszy odgłos pomieszał się z grzmotem i nie był pewien, czy go rzeczywiście usłyszał Zatrzymał się i spojrzał na tamtych. Słyszeliście? - Tak naprawdę to nie wiem - rzekł Shingleton. - Chyba tam w górze przed nami. Trochę na prawo. I jeszcze po trzykroć. Teraz już nie mieli wątpliwości: wystrzały karabinowe. - To Lester - powiedział Ward. - Ale nie w naszą stronę. - Wątpię - rzekł Teasle - czy Lesterowi został jakiś karabin, jak i nam. To strzela ten chłopak. Nastąpił jeszcze jeden wystrzał, znów z karabinu. Słuchał, kiedy następny, ale już się go nie doczekał. - Obiegł dookoła i złapał ich przy tej szczelinie - rzekł Teasle. - Cztery wystrzały. Czterech ludzi. Piątym dobił któregoś. Teraz weźmie się za nas. - Poprowadził czym prędzej Mitcha w kierunku przeciwnym do strzałów. Ward zaprotestował. - Zaczekaj. Nie pójdziemy im pomóc? Nie możemy ich tak zostawić. - Nie żyją. Możesz być pewien. - A teraz przyjdzie po nas - rzekł Shingleton. - Jak w banku - powiedział Teasle. Ward popatrzył trwożnie w kierunku strzałów. Zamknął oczy, zbrzydzony. - Nieszczęsne, głupie skurwiele. - Ociągając się podparł Mitcha i poszli w lewo, .coraz szybciej, Deszcz osłabł, a potem znów się wzmógł. - Prawdopodobnie będzie na nas czekał przy zejściu z urwiska, na wypadek, gdybyśmy nie usłyszeli - rzekł Teasle. - To nam da wyprzedzenie. A jak będzie już pewien, że nie przyjdziemy, to ruszy na przełaj, żeby nas wytropić, ale deszcz pozaciera ślady i nie znajdzie nas. - Wobec tego mamy go z głowy- powiedział Ward. - Go z głowy - powtórzył głupawo Mitch. - Nie. Co zrobi, kiedy nie znajdzie naszych śladów, to poleci.na drugi koniec tej góry. starając się nas wyprzedzić. Poszuka miejsca, gdzie my, według niego, najprawdopodobniej będziemy schodzić i tam się zaczai. - No cóż. - powiedział Ward - po prostu musimy tam dotrzeć wcześniej od niego, nie? - Od niego, nie? - powtórzył Mitch, potykając się, a Ward po wiedział to tak lekko. Powtórka w ustach Mitcha zabrzmiała tak groteskowo, że Teasle nerwowo się zaśmiał. - A co u diabła, jasne, że po prostu musimy tam dotrzeć wcześniej od niego - powiedział, patrząc na Shingletona i Warda, z podziwem, że tak się trzymają w garści: i wtem pomyślał, że mimo wszystko może im się udać. O szóstej deszcz zamienił się w duże, trzaskające bryłki gradu i kilka z nich trafiło w twarz Shingletona tak mocno, że musieli po omacku schronić się pod drzewo. Liście już opadły, ale pozostało dość nagich gałązek, aby większość gradu się odbijała: a reszta dotkliwie tłukła szeryfa po nagich plecach, po piersiach i ramionach, którymi osłaniał sobie głowę. Rozpaczliwie pilno mu było ruszać dalej, byłoby to jednak szaleństwem: dostać kilka razy takimi grudami lodu i człowiek mógłby nie wstać. Ale im dłużej kulą się pod tym drzewem, tym więcej chłopak ma czasu, żeby ich dogonić: pozostała im tylko nadzieja, że on też będzie musiał ukryć się i przeczekać. Siedział tak, wypatrując, przygotowany na atak, i nareszcie grad przestał walić, deszcz także ustał, a że przejaśniło się i wiatr zamierał, posuwali się teraz dość szybko. Jednak bez wiatru i deszczu odgłosy ich przedzierania się przez zarośla też stały się donośne: sygnał dla chłopaka. Próbowali zwolnić, ale nie było to wiele ciszej, więc znów przyśpieszyli, nie zwracając uwagi na czyniony przez siebie hałas. - Czy ten grzbiet się w ogóle nie kończy? - złościł się Shingleton. - To już całe mile. - Mile - podchwycił Mitch.-Ile. Tyle mil. - Znów zaczął powłóczyć nogami. Po czym obwisł im w rękach; Ward poderwał Upadającego; i sam poderwał się, zatoczył do tyłu. Echo wystrzału rozległo się między drzewami, a Ward leżał na wznak, ręce i nogi wyrzucając w kurczach agonii. Teasle dojrzał z miejsca, gdzie upadł, że Ward dostał prosto w piersi. Zdziwił-się, że sam leży. Nie pamiętał, jak się rzucił na ziemię. I również ze zdziwieniem stwierdził, że ma w ręku wydobyty pistolet. Boże, więc i Ward już nie żyje. Chciał się do niego podczołgać, ale po co? A z Mitchem co się dzieje: czyżby i on? Upadł w błoto i leży bez ruchu, też jakby zastrzelony. Nie. Żyje, otworzył oczy i mrugając przygląda się pobliskiemu drzewu. - Widziałeś go? - Teasle w pośpiechu spytał Shingletona. Z którego miejsca strzelał? Brak odpowiedzi. Shingleton rozpłaszczony na ziemi, tępo zagapiony przed siebie, twarz ma napiętą wokół masywnych kości policzkowych. Teasle potrząsnął nim. - Hej, pytam cię! Czy widziałeś? Ocknij się! Jak gdyby uruchomił mechanizm wyzwalający. Shingleton się rzucił, z pięścią tuż u twarzy szeryfa. - Trzymaj te pierdolone łapy przy sobie\ - Pytam, czy go widziałeś. - Mówiłem, że nie! - Nic nie^ odpowiedziałeś. - Wiedziałeś - powtórzył jak echo Mitch. Spojrzeli na niego. - Prędko, pomóż mi - rzekł Teasle i odciągnęli go w płytkie zagłębienie, otoczone krzakami, z przodu osłonięte przez leżące, spróchniałe drzewo. Zagłębienie było pełne wody i Teasle opuścił się w nią z wolna, czując jej chłód na piersiach i brzuchu.
|