- A ty nie powinieneś był mnie uderzyć...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
— Pewnie zechce pan zobaczyć zwłoki?— Ależ nie! Zwłoki mnie nie interesują...
»
- Niestety, Wasza Wysokość - powiedział Kun­ze - moim skromnym zdaniem fakty w tej sprawie zdecydowanie upoważniają mnie do formalnego oskar­żenia...
»
Wtedy z nagła ozwał się z niebios cudowny głos, wychwalający mój czyn miłosierny:— Niech mnie wszyscy diabli, synu! To ci będzie policzone!— A niech...
»
Dzwoniono na Angelus, kiedy zjawił się obok mnie wieśniak włoski na ośle swoim i obadwa zdjęliśmy kapelusze, po krótkiej modlitwie wraz przez toż uczestnictwo w...
»
Dwukrotnie otwierał jeszcze usta, żeby się do mnie odezwać, zanim się oddaliłem, i nawet zrobił krok za mną, lecz zatrzymał się i uderzając biczem po nogach...
»
Chłopiec przez cały czas obserwował mnie uważnie i chyba odgadł moje myśli, gdyż powiedział: - Ten człowiek był prawdziwym czarownikiem, prawda? O mało...
»
88 — E! — powiada on do mnie ze słodkawą miną...
»
W drodze do Dachau Po aresztowaniu, gdy mnie ciupasem transportowana do obozu koncentracyjnego w Dachau, podróż przedstawiała się w ten sposób, że w...
»
— Posłano mnie tutaj, żebym dowiedział się, czego potrzebujecie — zwrócił się do najstarszej kobiety...
»
— Nie wiem, o co mnie oskarżasz — powiedziała i właściwie nie do końca było to kłamstwem...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


- Zupełnie wyszedłem z nerwów. Łamanie zwyczajów ma swoje granice. Jeżeli on to zgłosi...
- Nie zrobi tego. Słyszał, jak się kłóciliśmy, i widział, że po prostu nie byłam wtedy w stanie mu się oddać.
- Sprzeczka sprzeczką - ciągnie Jason - ale żeby tak się wydzierać. I to oboje. W najlepszym razie mogliby nas za to wy­słać do inżynierów moralnych.
- Załagodzę sprawę z Matternem. Zdaj się na mnie. Ścią­gnę go tu z powrotem i wszystko wytłumaczę, a potem będzie miał krycie swojego życia. - Śmieje się ciepło. -Ty durny nonszalancie.
W jej głosie słychać czułość.
- Nasze wrzaski wysterylizowały pewnie pół piętra. I po co to było, Jasonie?
- Chciałem tylko, abyś zrozumiała parę rzeczy o samej so­bie. Ta twoja kompletnie archaiczna natura, Micaelo. Gdybyś tylko umiała spojrzeć na siebie obiektywnie, zobaczyłabyś, ja­kie niskie pobudki kierowały tobą ostatnio - nie chcę zaczynać nowej awantury, próbuję tylko wyjaśnić ci kilka spraw...
- A twoje pobudki, Jasonie? Jesteś tak samo staroświecki jak ja. Para zacofańców. Mamy głowy pełne odruchów prymi­tywnej moralności. Źle mówię? Nie widzisz tego?
Jason odchodzi od żony. Stojąc tyłem do niej, wymacuje palcami wbudowany w ścianę przy spłukiwaczu pocieracz i pozwala, by spłynął do niego nadmiar jego własnego napię­cia.
- Masz rację. Z wierzchu warstewka monadalnej ogłady, ale pod spodem - zazdrość, zawiść, zaborczość...
- Właśnie.
- Zdajesz sobie sprawę, co to oznacza dla mojej pracy? -Stać go już na krótki chichot. - Dla mojej teorii, że dobór natu­ralny stworzył w miastowcach nowy gatunek człowieka? Jeśli to prawda, to ja do niego nie należę. Ani ty. Inni może tak, przynaj­mniej niektórzy. Ale ilu? Ilu, tak naprawdę?
Micaela podchodzi i opiera się o niego. Jason czuje na ple­cach jej sutki, twarde i łaskoczące.
- Pewnie większość - odpowiada mu żona. - Twoja teoria nie musi wcale być niesłuszna. To my jesteśmy źli. Niedzisiejsi.
- Otóż to.
- Wyrzutki z gorszej epoki.
- Właśnie.
- Więc przestańmy się nawzajem zadręczać, Jasonie. Musi­my się lepiej maskować. Zgadzasz się ze mną?
- Tak. Inaczej oboje skończymy w zsuwni. Jesteśmy niebłogosławienni do szpiku kości, Micaelo.
- Oboje.
- Zgadza się.
Odwraca się i obejmuje ją ramionami. Mruga do niej, a ona odmruguje.
- Mściwy barbarzyńca - mówi Micaela z czułością.
- Zawzięta dzikuska - szepcze Jason i całuje ją w koniec ucha.
Osuwają się na platformę sypialną. Lunatycy będą musie­li poczekać.
Jason nigdy nie kochał jej mocniej niż w tej chwili.
 
 
 
 
V
 
Siegmund Kluver wciąż jeszcze czuje się w Louisville jak mały chłopiec. Trudno mu przekonać samego siebie, że napraw­dę ma tam czego szukać. Obcy, grasujący na cudzym terenie. Nielegalny intruz. Jadąc na górę, do miasta panów monady, czu­je, jak ogarnia go dziwne, chłopięce onieśmielenie; musi wkła­dać wiele wysiłku w ukrywanie go. Wiecznie przyłapuje się na przemożnej chęci zerkania nerwowo na boki w poszukiwaniu patrolu, który będzie chciał go zatrzymać. Sroga i krzepka po­stać, zagradzająca przestronny korytarz. Czego to szukasz, synu? Tu nie wolno włóczyć się ot tak sobie. Louisville jest dla admi­nistratorów, nie wiesz o tym? A Siegmund, zaczerwieniony jak burak, wymamle jakieś przeprosiny i rzuci się pędem do szybociągu, aby zjechać na dół.
Bardzo się stara, by to głupie uczucie zażenowania nie wy­szło na jaw. Wie, jak bardzo nie pasuje ono do jego publicznego wizerunku. Siegmund równy gość. Siegmund dziecko szczęścia, któremu już od urodzenia było pisane Louisville. Siegmund za­wołany jebur, którego żądzę zaspokajają najpiękniejsze miesz­kanki Miastowca 116.
Gdyby tylko się domyślali, jaki bezbronny chłopczyk kry­je się pod tym wszystkim. Słaby, nieśmiały Siegmundzik, przerażony, że wspina się zbyt szybko; przepraszający same­go siebie za swój sukces. Siegmund pokorny. Siegmund nie­pewny.
A może to też tylko poza? Czasem myśli, że ten schowany, prywatny Siegmund to też jedynie fasada, którą wzniósł, by móc polubić siebie, a ta powłoka nieśmiałości gdzieś w głębi, pod sobą, kryje prawdziwego Siegmunda, w każdym calu tak twardego, zarozumiałego i przeskakującego szczeble kariery, jak ten, którego zna świat.
Ostatnio już prawie co rano jeździ do Louisville. Wzywają go jako konsultanta. Niektóre grube ryby upatrzyły go sobie nawet na ulubieńca - Lewis Holston, Nissim Shawke, Kipling Freehouse, wszyscy z najwyższych kręgów władzy. Siegmund wie, że wysługują się nim, zrzucając na niego najgorsze, najnudniejsze prace, którymi nie mają ochoty zająć się osobiście. Grają na jego ambicjach. Siegmundzie, trzeba napisać spra­wozdanie o statystyce mobilności klasy robotniczej. Siegmun­dzie, ułóż tabelę równowagi hormonalnej w środkowych mia­stach. Siegmundzie, jaki współczynnik utylizacji odpadów ma­my w tym miesiącu? Siegmundzie to, Siegmundzie tamto. Ale on też ich wykorzystuje. W miarę jak zaczynają przyzwyczajać się, że wyręcza ich w myśleniu, Siegmund szybko robi się nieza­stąpiony. Nie ulega wątpliwości: jeszcze rok, dwa i będą musie­li poprosić go, by przeprowadził się na wyższy poziom. Być mo­że przeniosą go najpierw do Toledo albo Paryża, lecz najpraw­dopodobniej, gdy tylko zwolni się jakieś miejsce, wezmą go prosto do Louisville. Louisville przed dwudziestką! Czy ktoś przed nim tego dokonał?
Być może do tego czasu będzie już czuł się swobodnie , wśród członków klasy rządzącej.

Powered by MyScript