- Zupełnie wyszedłem z nerwów. Łamanie zwyczajów ma swoje granice. Jeżeli on to zgłosi... - Nie zrobi tego. Słyszał, jak się kłóciliśmy, i widział, że po prostu nie byłam wtedy w stanie mu się oddać. - Sprzeczka sprzeczką - ciągnie Jason - ale żeby tak się wydzierać. I to oboje. W najlepszym razie mogliby nas za to wysłać do inżynierów moralnych. - Załagodzę sprawę z Matternem. Zdaj się na mnie. Ściągnę go tu z powrotem i wszystko wytłumaczę, a potem będzie miał krycie swojego życia. - Śmieje się ciepło. -Ty durny nonszalancie. W jej głosie słychać czułość. - Nasze wrzaski wysterylizowały pewnie pół piętra. I po co to było, Jasonie? - Chciałem tylko, abyś zrozumiała parę rzeczy o samej sobie. Ta twoja kompletnie archaiczna natura, Micaelo. Gdybyś tylko umiała spojrzeć na siebie obiektywnie, zobaczyłabyś, jakie niskie pobudki kierowały tobą ostatnio - nie chcę zaczynać nowej awantury, próbuję tylko wyjaśnić ci kilka spraw... - A twoje pobudki, Jasonie? Jesteś tak samo staroświecki jak ja. Para zacofańców. Mamy głowy pełne odruchów prymitywnej moralności. Źle mówię? Nie widzisz tego? Jason odchodzi od żony. Stojąc tyłem do niej, wymacuje palcami wbudowany w ścianę przy spłukiwaczu pocieracz i pozwala, by spłynął do niego nadmiar jego własnego napięcia. - Masz rację. Z wierzchu warstewka monadalnej ogłady, ale pod spodem - zazdrość, zawiść, zaborczość... - Właśnie. - Zdajesz sobie sprawę, co to oznacza dla mojej pracy? -Stać go już na krótki chichot. - Dla mojej teorii, że dobór naturalny stworzył w miastowcach nowy gatunek człowieka? Jeśli to prawda, to ja do niego nie należę. Ani ty. Inni może tak, przynajmniej niektórzy. Ale ilu? Ilu, tak naprawdę? Micaela podchodzi i opiera się o niego. Jason czuje na plecach jej sutki, twarde i łaskoczące. - Pewnie większość - odpowiada mu żona. - Twoja teoria nie musi wcale być niesłuszna. To my jesteśmy źli. Niedzisiejsi. - Otóż to. - Wyrzutki z gorszej epoki. - Właśnie. - Więc przestańmy się nawzajem zadręczać, Jasonie. Musimy się lepiej maskować. Zgadzasz się ze mną? - Tak. Inaczej oboje skończymy w zsuwni. Jesteśmy niebłogosławienni do szpiku kości, Micaelo. - Oboje. - Zgadza się. Odwraca się i obejmuje ją ramionami. Mruga do niej, a ona odmruguje. - Mściwy barbarzyńca - mówi Micaela z czułością. - Zawzięta dzikuska - szepcze Jason i całuje ją w koniec ucha. Osuwają się na platformę sypialną. Lunatycy będą musieli poczekać. Jason nigdy nie kochał jej mocniej niż w tej chwili. V Siegmund Kluver wciąż jeszcze czuje się w Louisville jak mały chłopiec. Trudno mu przekonać samego siebie, że naprawdę ma tam czego szukać. Obcy, grasujący na cudzym terenie. Nielegalny intruz. Jadąc na górę, do miasta panów monady, czuje, jak ogarnia go dziwne, chłopięce onieśmielenie; musi wkładać wiele wysiłku w ukrywanie go. Wiecznie przyłapuje się na przemożnej chęci zerkania nerwowo na boki w poszukiwaniu patrolu, który będzie chciał go zatrzymać. Sroga i krzepka postać, zagradzająca przestronny korytarz. Czego to szukasz, synu? Tu nie wolno włóczyć się ot tak sobie. Louisville jest dla administratorów, nie wiesz o tym? A Siegmund, zaczerwieniony jak burak, wymamle jakieś przeprosiny i rzuci się pędem do szybociągu, aby zjechać na dół. Bardzo się stara, by to głupie uczucie zażenowania nie wyszło na jaw. Wie, jak bardzo nie pasuje ono do jego publicznego wizerunku. Siegmund równy gość. Siegmund dziecko szczęścia, któremu już od urodzenia było pisane Louisville. Siegmund zawołany jebur, którego żądzę zaspokajają najpiękniejsze mieszkanki Miastowca 116. Gdyby tylko się domyślali, jaki bezbronny chłopczyk kryje się pod tym wszystkim. Słaby, nieśmiały Siegmundzik, przerażony, że wspina się zbyt szybko; przepraszający samego siebie za swój sukces. Siegmund pokorny. Siegmund niepewny. A może to też tylko poza? Czasem myśli, że ten schowany, prywatny Siegmund to też jedynie fasada, którą wzniósł, by móc polubić siebie, a ta powłoka nieśmiałości gdzieś w głębi, pod sobą, kryje prawdziwego Siegmunda, w każdym calu tak twardego, zarozumiałego i przeskakującego szczeble kariery, jak ten, którego zna świat. Ostatnio już prawie co rano jeździ do Louisville. Wzywają go jako konsultanta. Niektóre grube ryby upatrzyły go sobie nawet na ulubieńca - Lewis Holston, Nissim Shawke, Kipling Freehouse, wszyscy z najwyższych kręgów władzy. Siegmund wie, że wysługują się nim, zrzucając na niego najgorsze, najnudniejsze prace, którymi nie mają ochoty zająć się osobiście. Grają na jego ambicjach. Siegmundzie, trzeba napisać sprawozdanie o statystyce mobilności klasy robotniczej. Siegmundzie, ułóż tabelę równowagi hormonalnej w środkowych miastach. Siegmundzie, jaki współczynnik utylizacji odpadów mamy w tym miesiącu? Siegmundzie to, Siegmundzie tamto. Ale on też ich wykorzystuje. W miarę jak zaczynają przyzwyczajać się, że wyręcza ich w myśleniu, Siegmund szybko robi się niezastąpiony. Nie ulega wątpliwości: jeszcze rok, dwa i będą musieli poprosić go, by przeprowadził się na wyższy poziom. Być może przeniosą go najpierw do Toledo albo Paryża, lecz najprawdopodobniej, gdy tylko zwolni się jakieś miejsce, wezmą go prosto do Louisville. Louisville przed dwudziestką! Czy ktoś przed nim tego dokonał? Być może do tego czasu będzie już czuł się swobodnie , wśród członków klasy rządzącej.
|