- Chodź już, na miłość Jasona. - Czyją? - zapytał idiotycznie Jack, lecz kapitan już popychał go przed sobą. Pociągnął chłopca raptownie w lewo, a następnie niemal powlókł za sobą korytarzykiem, mającym za jedną ścianę deski, a za drugą - sztywne, cuchnące pleśnią płótno. - Nie tędy przyszliśmy - szepnął Jack. - Nie chcę przejść po raz drugi koło tych dobrodziejów, których spotkaliśmy - szepnął kapitan. - To ludzie Morgana. Przyjrzałeś się temu wysokiemu? Tak chudemu, że prawie można patrzeć przez niego na wylot? - Tak. Jack przypomniał sobie słaby uśmiech i pozbawione wesołości oczy. Pozostali wyglądali na miękkich, chudzielec - na twardziela. Sprawiał też wrażenie szaleńca. I jeszcze jedno: wyglądał w jakiś sposób znajomo. - To Osmond - rzekł kapitan i pociągnął Jacka tym razem w prawo. Zapach pieczonego mięsiwa przybierał na sile; powietrze było nim już przesycone. Jack jeszcze nigdy w życiu nie wąchał mięsa, którego miałby tak wielką ochotę posmakować. Bał się, emocjonalnie i umysłowo leżał na deskach, może balansował na krawędzi obłędu... ale ślinił się jak głupi. - Osmond to prawa ręka Morgana - mruknął kapitan. - Widzi za dużo i dlatego wolałbym, żeby cię nie zobaczył dwa razy. - O co panu chodzi? - Pssst! Oficer silniej ścisnął rękę Jacka. Zbliżali się do szerokiej, wiszącej w wejściu kotary. Jackowi przypominała zasłonę od prysznica - tyle tylko, że konopne włókno utkano tak niedbale i rzadko, że tkanina przypominała siatkę, a wisiała nie na chromowanych, lecz na kościanych pierścieniach. - Teraz płacz! - Jack poczuł w uchu ciepły oddech kapitana. Oficer odsunął zasłonę i powlókł chłopca za sobą do olbrzymiej kuchni, przesyconej wspaniałymi aromatami (pośród których nadal dominowała woń mięsa) i kłębami gorącej pary. Mimo zamętu w głowie Jack dojrzał kosze na węgiel, wielki kamienny komin, kobiece twarze pod nastroszonymi, białymi chustami, które skojarzyły się mu z kornetami zakonnic. Niektóre z kucharek stały w rzędzie przy długim żelaznym korycie na kozłach; z zaczerwienionymi i pokrytymi kroplami potu twarzami zmywały garnki i kuchenne utensylia. Inne stały przy biegnącym przez całą długość kuchni blacie - obierały, siekały, wydłubywały i krajały na plastry. Jeszcze inna dźwigała druciany stojak ze świeżo uformowanymi bułkami. Wszystkie wpatrzyły się w Jacka i kapitana, gdy zaczęli przepychać się przez kuchnię. - Żeby to było ostatni raz! - ryknął oficer, potrząsając nim jak terier szczurem... a równocześnie szybko ciągnąc go ku podwójnym drzwiom w przeciwnym końcu kuchni. - Ostatni raz, słyszysz?! Jeśli jeszcze raz będziesz się wykręcał od pracy, rozetnę ci skórę na grzbiecie i obedrę cię z niej jak pieczony kartofel! - Po czym kapitan dorzucił pod nosem: - Wszystkie to zapamiętają i będą o tym gadać, więc płacz, do diabła! Podczas gdy kapitan z blizną na twarzy wlókł go za kark przez zaparowaną kuchnię i pulsujące bólem ramię, Jack rozmyślnie przywołał okropny widok matki, leżącej w salonie pogrzebowym. Wyobraził ją sobie w obszernych fałdach białej organdyny - spoczywała w trumnie w sukni ślubnej, w której grała w “Drag Strip Rumble” (RKO, 1953). Jej twarz coraz wyraźniej pojawiała się przed oczyma Jacka - idealna, woskowa maska. Zobaczył, że miała w uszach złote kolczyki w kształcie małych krzyżyków, które Jack podarował jej na Boże Narodzenie dwa lata temu. Po chwili twarz się zmieniła. Podbródek stał się bardziej okrągły, nos - prostszy, patrycjuszowski. Włosy zrobiły się o odcień jaśniejsze i jakby grubsze. Widział teraz w trumnie Laurę DeLoessian - sama zaś trumna przestała być gładkim, anonimowym standardowym modelem z salonu pogrzebowego, lecz czymś jakby wyrąbanym z brutalną furią ze starej kłody. Trumną wikinga, gdyby coś takiego kiedykolwiek istniało. Łatwiej było sobie wyobrazić, jak płonie w ogniu podłożonym pod zebrany pod nią stos oblanych olejem drew, niż to, że zostaje opuszczona do nieprotestującej ziemi. Leżała w niej Laura DeLoessian, Królowa Terytoriów, lecz w tej scenie, klarownej jak wizja, władczyni była odziana w ślubną suknię, w której matka Jacka wystąpiła w “Drag Strip Rumble”, oraz złote kolczyki, które wujek Tommy pomógł chłopcu wybrać w sklepie Sharpa w Beverly Hills. Do oczu Jacka nagle napłynął potok gorących, palących łez - nie udawanych, lecz autentycznych, wylewanych nie tylko z powodu jego matki, lecz po obydwóch skazanych na zgubę kobietach, umierających w oddzielnych wszechświatach, niemniej połączonych jakąś niewidoczną liną, która mogła nadgnić, ale nie mogła nigdy pęknąć - przynajmniej dopóki którakolwiek z tych kobiet żyła. Poprzez łzy Jack zobaczył olbrzymiego mężczyznę w wydymającym się białym stroju, pędził przez salę w ich stronę. Mężczyzna miał na głowie czerwoną przepaskę zamiast nastroszonej kucharskiej czapki - jednak wystarczała ona, by zaświadczyć, iż on tu rządzi. Wywijał też raźno złowieszczo wyglądającym drewnianym widelcem o trzech zębach. - Wyy-NOCHA! - zaskrzeczał szef kuchni. Dobywający się z wielkiej, beczkowatej klatki piersiowej głos był absurdalnie piskliwy - jak u zniewieściałego homoseksualisty wyżywającego się na ekspediencie ze sklepu z obuwiem. Nie było jednak nic absurdalnego w widelcu; wyglądał na śmiercionośne narzędzie. Kobiety rozproszyły się jak ptactwo przed jego szarżą. Tej, która niosła stojak, wypadła bułka z najniższej półki. Gdy rozleciała się na deskach, kobieta piskliwie krzyknęła. Truskawkowe nadzienie rozbryznęło się i pociekło po podłodze - jaskrawoczerwone jak świeża krew tętnicza.
|