Ten koń rzeczywiście na niego podziałał. Naturalnie jest możliwe, że Pablo spieprzył stąd razem z nim. No cóż, niech myśli o sobie. Już od dawna to robi. Nie mam do niego nawet tyle zaufania, co brudu za paznokciami. Myślę, że mądrzej będzie wykorzystać te skaty i zrobić porządną osłonę dla erkaemu, niż kopać dla niego stanowisko. Zaczniemy kopać i przylapią nas, że tak powiem, ze spuszczonymi portkami, jeżeli się zjawią albo jeżeli przylecą samoloty. Tak jak jest, można ich zatrzymać dopóki trzeba, a zres/tą, ja w żadnym razie nie mogę wdawać się w walkę. Muszę się stąd wynosić razem z moimi materiałami i zabiorę z sobą Anselma. Kto zostanie, żeby nas osłaniać, jeżeli zaczniemy się bić? Właśnie w tej chwili, gdy obserwował cały teren widoczny z tego miejsca, spostrzegł po lewej Cygana zbliżającego się między skalami. Szedł swobodnym, niedbałym krokiem kołysząc się w biodrach, z karabinem zarzuconym na plecy; jego śniada twarz była roześmiana, a w rękach niósł dwa duże zające. Trzymał je za nogi, a głowy im dyndały. — Holu, Roberto! — zawołał wesoło. Robert Jordan położył palec na ustach, co wyraźnie zaskoczyło Cygana. Wśliznął się między skały i podbiegł do Roberta Jordana, który siedział skulony za osłoniętym gałęziami erkaemem. Przy- 340 ERNEST HEMINGWAY kucnął obok niego i położył zające na śniegu. Robert Jordan popatrzał na nicpo. — 'l y, hijo de la grań puta!' — powiedział cicho. — Gdzieś ty był, u wielkiej sprośności? — Tropiłem je — odparł Cygan. — I rąbnąłem obydwa. Kochały się na śniegu. — A twój posterunek? — To nie trwało długo — szepnął Cygan. — Co się dzieje? Czy to alarm? — Idzie tu gdzieś kawaleria. — Redios!1 — szepnął Cygan. — Widziałeś ich? — Jeden jest teraz w obozie — odparł Robert Jordan. — Przyjechał na śniadanie. — Zdawało mi się, żem słyszał strzał czy coś takiego — rzekł Cygan. — Paskudzę w mleko! To on tędy przeszedł? . — Tędy. Przez twój posterunek. — Ay, mi mądre!3 — sieknął Cygan. — O, ja biedny, nieszczęśliwy! — Gdyby nie to, żeś Cygan, zastrzeliłbym cię. — Nie, Roberto. Tego nie mów. Ja bardzo żałuję. To przez te zające. Przed świtem usłyszałem samca, jak się kotłował w śniegu. Nie masz pojęcia, co one za rozpustę wyprawiały. Poszedłem w stronę tego harmideru, ale uciekły. Ruszyłem tropem po śniegu i tam, wysoko, nakryłem je i rąbnąłem obydwa. Pomacaj, jakie tłuste, i to w tej porze roku. Tylko pomyśl, co Pilar z nich zrobi. Żałuję, Roberto, żałuję tak samo jak ty. Zabili tego kawalerzystę? — Tak. —Ty? — Tak. ' (hiszp., obsc.) — synu wielkiej kurwy. 2 (hiszp.) — Wielki Boże! ·'' (hiszp.) — O, mamo! 341 KOMU BIJE DZWON — Que tw!4 — zawołał Cygan z jawnym pochlebstwem. — Ty jesteś prawdziwy fenomen! — Twoją matkę! — odparł Robert Jordan. Mimo woli uś- miechnął się do Cygana. — Zabierz te swoje zające do obozu i przynieś nam śniadanie. Wyciągnął rękę i pomacał zające, które leżały bezwładnie na śniegu, długie, ciężkie, puszyste, grubonogie, z długimi uszami i otwartymi, krągłymi, ciemnymi oczyma. — Rzeczywiście tłuste — powiedział. — Tłuste? — powtórzył Cygan. — Każdy ma na żebrach całą baryłkę słoniny. W życiu nic śniło mi się o takich zającach. — No, idź już — powiedział Robert Jordan. — Wracaj prędko ze śniadaniem i przynieś mi dokumenty tego reijuetć''. Poproś o nie Pilar. — Nie gniewasz się na mnie, Roberto? — Gniewać się, nie. Ale obrzydzenie mnie bierze, żeś zszedł z posterunku. A gdyby to był cały oddział kawalerii? — Redios! — rzekł Cygan. — Masz wielką rację. — Posłuchaj. Nie wolno ci nigdy więcej schodzić z takiego
|