Wstał i ubrał się. Koszulę, tak podartą, że powinno to być aż śmieszne, znalazł w połowie drogi między łożem i drzwiami. Nie było mu jednak do śmiechu. W gruncie rzeczy był zły, a może odczuwał coś mocniejszego od gniewu lub mu równorzędnego, coś bardziej złożonego. Leżąc naga i odkryta wśród porozrzucanych poduszek, Alienor patrzyła, jak Devin się ubiera. Spojrzał na nią, wciąż zachwycając się kocią giętkością jej ciała, a nawet - mimo zmiany nastroju - zdając sobie sprawę, z jaką łatwością znów mogłaby rozpalić w nim pożądanie. Jednak kiedy na nią patrzył, uderzyła go uśpiona dotąd myśl, która wyłoniła się z miejsca, do którego w prymitywnym szale ostatnich kilku godzin został zapędzony rozum. Ułożył koszulę najlepiej, jak potrafił, i podszedł do mosiężnego świecznika, żeby wziąć z niego jedną ze świec. Alienor obróciła się na bok, żeby widzieć jego ruchy. Z głową podpartą na dłoni i czarnymi włosami rozsypanymi wokół niej oferowała jego oczom swe ciało jako dar, cudowny obraz w migotliwym świetle. Patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma z wręcz łagodnym uśmiechem. - Dobranoc - powiedziała. - Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale jeśli kiedyś zechcesz tu przyjść, będziesz mile widziany. Tego się nie spodziewał. Intuicja podpowiedziała, że tym zaproszeniem Alienor wyraża mu swe uznanie. Jego poprzednia myśl, jego niepokój nabrały jednak teraz mocy i zmieszały się z innymi obrazami, tak że chociaż uśmiechnął się w odpowiedzi i skinął głową, nie czuł się ani dumny, ani zaszczycony. - Dobranoc - powiedział i odwrócił się, by wyjść. Przy drzwiach zatrzymał się i - tak ze względu na zapamiętane słowa Alessana, że rytuał błękitnego wina zaczął się od niej, jak i z wszelkich innych powodów znanych mu wtedy czy później - odwrócił się do Alienor. Nie poruszyła się. Patrzył, napawając się bogactwem komnaty i urodą leżącej na łóżku kobiety. W drugim końcu pokoju właśnie dogasła kolejna świeca. - Czy to właśnie dzieje się z nami? - spytał wtedy cicho Devin, szukając słów do ujęcia tej trudnej, nowej myśli. - Kiedy nie jesteśmy już wolni. Czy to właśnie dzieje się z naszą miłością? Nawet mimo odległości oraz chwiejnej gry światła i ciemności widział, że zmienił się wyraz jej oczu. Patrzyła na niego przez długą chwilę. - Jesteś bystry - rzekła w końcu. - Alessan dobrze cię wybrał. Czekał. - Ach! - Tym gardłowym pomrukiem Alienor udała zdumienie. - On chce uzyskać odpowiedź. Prawdziwą odpowiedź od pani zamku na końcu świata. - Być może było to złudzenie spowodowane niepewnym oświetleniem, lecz wydawało się, że Alienor odwróciła wzrok i spojrzała gdzieś za Devina, poza pokryte gobelinami ściany swej komnaty. - To jedna z rzeczy, która się nam przytrafia - odezwała się w końcu. - Jakby powstanie w mroku przeciwko wiążącym nas i nie dającym się już złamać prawom dnia. Devin zastanowił się nad tym. - To możliwe - zgodził się cicho w zamyśleniu. - Albo może jest to przyznanie się w duchu, że nie zasługujemy na nic więcej, na nic, co dociera głębiej. Ponieważ nie jesteśmy wolni i się z tym pogodziliśmy. Zauważył, że wzdrygnęła się na te słowa i zamknęła oczy. - Czy zasłużyłam na to? - zapytała. Devin poczuł falę straszliwego smutku. Z pewnym trudem przełknął ślinę. - Nie - odpowiedział. - Nie zasłużyłaś. Kiedy wychodził z komnaty, Alienor nadal miała zamknięte oczy. Czuł się nie tylko zmęczony, ale ociężały i przygnieciony ciężarem swoich myśli, spowalniających jego ruchy. Schodząc ze schodów, potknął się i musiał wolną ręką oprzeć się o kamienną ścianę. W ten sposób odsłonił świecę, która zgasła. Było już bardzo ciemno. W zamku panowała kompletna cisza. Devin zszedł ostrożnie na dół i postawił zgasłą świecę na jakimś występie muru. Przez umieszczone pod sufitem wysokie, wąskie okna wpadały do korytarza ukośne promienie księżyca, lecz późna godzina nie pozwalała dostrzec szczegółów. Przez chwilę Devin zastanawiał się nad powrotem po jeszcze jedną świecę, ale kiedy postał jakiś czas nieruchomo, przyzwyczajając oczy do mroku, postanowił iść dalej drogą, którą, jak sądził, szli tędy oboje. Bardzo szybko zabłądził, chociaż w gruncie rzeczy nie zaniepokoił się tym. W jego obecnym nastroju taki cichy spacer ciemnymi przejściami starego, górskiego zamku w środku nocy był nawet czymś stosownym. Bose stopy marzły mu na kamiennych posadzkach. “Nie ma złych zakrętów. Tylko ścieżki, o których nie wiedzieliśmy, że są nam przeznaczone”. Kto mu to powiedział? Słowa te wypłynęły z jakichś zakamarków pamięci. Devin skręcił w nie znany sobie korytarz i przeszedł przez, długą komnatę zawieszoną obrazami. W połowie drogi odnalazł dla tych słów głos: należał do starego kapłana Moriany ze świątyni stojącej w pobliżu jego rodzinnego gospodarstwa w Asoli. Uczył on bliźniaków, a potem Devina czytać i rachować, a kiedy okazało się, że najmłodszy, nieduży chłopiec potrafi śpiewać, udzielił Devinowi pierwszych lekcji podstaw harmonii.
|