Pod koniec tych trzech tygodni Cletus najwidoczniej stracił cierpliwość, bo wydał rozkazy, z których powodu kanclerz Ad Reyes dosłownie przybiegł do jego gabinetu, podkasawszy czarną togę tak, aby mieć swobodę ruchów. - Wysyła pan połowę swoich sił, by zajęły Armoy i port kosmiczny! - rzucił oskarżycielsko Reyes, wpadając do gabinetu. Cletus spojrzał na niego znad biurka, przy którym pracował. - Usłyszał pan o tym, prawda? - zapytał. - Usłyszałem! - Reyes wielkimi krokami zbliżył się do biurka i pochylił nad nim tak, jak gdyby chciał przytknąć swój nos do nosa Cletusa. - Widziałem je! Wszystkie te cywilne ciężarówki, które pan zarekwirował, aby przetransportować swoją dodatkową dywizję, wyruszyły w kierunku Armoy! Niech mi pan nie mówi, że wcale tam nie jadą! - Właśnie tam jadą - powiedział Cletus zgodnie. - Reszta wojska wyruszy w ciągu dwudziestu czterech godzin. Nie ma po prostu sensu prowadzenie nadal tego oblężenia. Mam zamiar przerwać je, ruszyć na Armoy i zająć tamtejszy port kosmiczny. - Przerwać oblężenie?... Cóż to znowu za sztuczka? Gdyby został pan opłacony przez miasta-państwa, aby nas zdradzić, nie mógłby pan lepiej wymyślić - urwał gwałtownie, wzdrygając się na dźwięk własnych słów. Cletus wstał zza biurka. - Mam nadzieję, że się przesłyszałem, panie kanclerzu. - Głos i spojrzenie Cletusa zmieniły się. - Oskarża pan Dorsajów o zerwanie kontraktu z pańskim rządem? - Nie... to znaczy, nie miałem na myśli... -jąkał się Reyes. - Radziłbym panu uważać na to, co pan mówi - powiedział Cletus. - Dorsajowie nie zrywają kontraktów i nie tolerują tego rodzaju oskarżeń. A teraz po raz ostatni pozwolę sobie przypomnieć panu, że ja, tylko ja dowodzę tą kampanią. Może powinien pan wrócić do swojej kwatery. - Tak, ja... - i Reyes ulotnił się. Tuż przed świtem następnego dnia reszta Dorsajów oblegających miasto wsiadła do swoich wojskowych pojazdów i odjechała z całym wyposażeniem i bronią. Jedynie samoloty zostały nad Spainville, aby uniemożliwić przeciwnikowi śledzenie dorsajskich oddziałów. Świt wstał nad pustymi okopami i porzuconymi przez najemników umocnieniami, ale dopiero koło południa cisza i opustoszały wygląd okolicy wywabiły ze Spainville patrole. Kiedy sprawdzono byłe dorsajskie pozycje i stwierdzono, że są opuszczone, na podstawie śladów widocznych na ziemi i trawie na południe od miasta określono kierunek, w jakim odjechali najemnicy, i zawiadomiono generała Lu Maya. Lu May wyrwany tymi wieściami ze snu przeklinał w sposób, który wyszedł z mody czterdzieści lat temu. - Mamy go! - wykrzyknął wytaczając się z łóżka i zaczynając w pośpiechu wciągać na siebie ubranie. - Nie mógł znieść czekania i zadziałał na własną szkodę. - Generale? - zaprotestował pułkownik, który przyniósł tę nowinę. - Zadziałał na własną szkodę? Nie rozumiem... - To dlatego, że wy, dzieciaki, nie wiecie, jak się naprawdę prowadzi wojnę! - ryknął Lu May, wbijając się w spodnie. - Grahame kieruje się na Armoy, idioto! - Tak jest, generale - powiedział pułkownik. - Ale nadal nie rozumiem... - Pogodził się z faktem, że nie ma żadnych szans na zdobycie naszego miasta! - wyrzucił z siebie Lu May. - Zrezygnował więc i postanowił opanować Armoy. W ten sposób może twierdzić, że zrobił, co mógł, zdobywając przynajmniej dla kolonii Breatha port kosmiczny, który stanowił swego rodzaju konkurencję! Powie im, że mając ten port, mogą ubić z nami interes i ochronić swój korytarz do morza! Nie rozumie pan tego? Grahame w końcu przyznał, że podpisał kiepski kontrakt. Chce wycofać się z niego na jakichkolwiek warunkach, ale nie może tego zrobić, dopóki nie zaoferuje kolonii Breatha czegoś w zamian. I będzie tym Armoy i jego port kosmiczny. - Tak jest, generale - powiedział z przekonaniem pułkownik. - Rozumiem to. Ale nie wiem, dlaczego powiedział pan, że Grahame działa na własną szkodę. Przecież jeśli może dać kolonii Breatha port kosmiczny Armoy jako argument przetargowy... - Idiota! Skończony idiota! - wrzasnął Lu May. - On musi najpierw zdobyć Armoy, czy nie tak, głupcze? - Tak jest, generale...
|