- Dobry wieczór, madame...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Kiedy więc King robiąc któregoś wieczoru rundkę po restauracjach i klubach trafił na * MacIntosh, jego córkę, psa i dwoje innych ludzi, spożywających późną...
»
Do wieczora uprzątnęli półkolisty teren wokół kominka, odkrywając w trakcie pracy dwa łóżka, kilkanaście krzeseł i solidny stół...
»
Oto Jan, zaproszony pewnego wieczoru, przyszedł do kuchni i przesiedział kilka godzin, rozmawiając z nią bardzo przyzwoicie...
»
Udając się na należy być ubranym wyjściowo (nie wieczoro- wo) aby czuć się swobodnie i wyglądać elegancko...
»
- Gospodarz spodziewał się was wieczorem - powiedział stary...
»
Wieczorem zasypiałem natychmiast...
»
Wieczorem rozmawiałem z Queirozem...
»
Z drugiej strony - albo raczej właśnie z powodu te­go kompletnego braku uczuć - madame Gaillard miała bezlitosny zmysł porządku i sprawiedliwości...
»
information in a single direction—toward the backbone...
»
Nie oglądając się na ewentualne ofiary, dopadłem pierwszego stopnia, przekręciłem pierścień na pierwszej kuli i rzuciłem ją na szczyt schodów...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


- Nie najgorszy, kolego. Czy macie w tej budzie coś oprócz kostiumowej biżuterii? - Roześmiała się z własnego dowcipu.
Odźwierny zbladł. Tracy wkroczyła do sklepu, rozsiewając wokół siebie odurzający zapach Chloe.
Arthur Chilton, sprzedawca ubrany w tużurek, podszedł do niej:
- Czy mogę czymś służyć, madame?
- Może tak, a może nie. Stary P.J. kazał mi kupić drobny prezencik na urodziny, więc przyszłam. Co tu macie?
- Co szczególnie panią interesuje?
- Ha, pardon, wy, Anglicy, jesteście szybkie Bille, no nie? Od razu do rzeczy. - Zaśmiała się chrapliwie i poklepała go po ramieniu. Sprzedawca zmusił się do zachowania spokoju. - Może coś z tych, no... szmaragdów? Stary P.J. lubi mnie w szma­ragdach.
- Gdyby była pani łaskawa podejść do tej gablotki... Chilton zaprowadził ją do oszklonej szafki, gdzie wystawiono kilka gablotek ze szmaragdami.
- To są szczeniaki. - Tleniona blondynka obrzuciła je pogardliwym spojrzeniem. - A gdzie mamusie i tatusiowie?
- Ceny tych kamieni dochodzą do trzydziestu tysięcy dola­rów - odparł sztywno Chilton.
- Tyle właśnie odpalam mojemu fryzjerowi - zaśmiała się rubasznie. - Stary P.J. wyrzuci mnie z domu, jeśli wrócę z jedną z tych pestek.
Chilton wyobraził sobie starego P.J. Tłusty, pucołowaty, wrzas­kliwy i obleśny jak ta kobieta. Musieli do siebie pasować. „Dlaczego pieniądze zawsze lgną do takich, którzy na to nie zasługują?” dziwił się.
- Jakiego rzędu ceny interesują panią?
- Dlaczego nie zaczniemy od czegoś w okolicach stu paczek?
- Stu paczek? - zbladł.
- Do diabła, myślałam, że wy tutaj znacie królewską angielsz­czyznę. Sto paczek. Sto patyków.
- Och - sprzedawca przełknął ślinę - w takim razie chyba będzie najlepiej, jeśli porozmawia pani z naszym dyrektorem naczelnym.
Dyrektor, Gregory Halston, miał zwyczaj załatwiać wszystkie większe transakcje samodzielnie, a pracownicy „Parker and Parker”, którzy nie otrzymywali prowizji od sprzedaży, nie mieli nic przeciwko temu. Chilton z wielką ulgą przerzucił obowiązek pertraktowania z tak nieuprzejmą klientką na barki swego szefa. Nacisnął guziczek ukryty pod ladą i w chwilę później blady, żwawy człowieczek ukazał się w drzwiach przyległego pokoju. Rzucił okiem na komicznie wyglądającą blondynkę, modląc się w duchu, by żaden z jego stałych klientów nie odwiedził go do chwili wyjścia tej kobiety.
- Panie Halston - powiedział Chilton - to jest pani... mhm... - odwrócił się do kobiety.
- Benecke, skarbie. Mary Lou Benecke. Żona starego P.J. Benecke. Założę się, że wszyscy słyszeli o P.J. Benecke.
- Oczywiście. - Gregory Halston obdarzył ją zdawkowym uśmieszkiem.
- Pani Benecke pragnie nabyć szmaragd, panie Halston.
- Mamy tu kilka pięknych szmaragdów, które... - Gregory Halston wskazał gablotki ze szmaragdami.
- Panią interesowałoby coś w cenie około stu tysięcy dolarów. Tym razem uśmiech, który ukazał się na twarzy Gregory
Halstona, nie był udany. „Dzień zaczyna się obiecująco”.
- Widzisz, skarbie, mam niedługo urodziny i stary P.J. chce, żebym kupiła sobie coś ładnego.
- Oczywiście - rzekł Halston - proszę pójść za mną.
- Ty zbereźniku, co ty sobie wyobrażasz? - zachichotała blondynka.
Halston i Chilton wymienili pełne bólu spojrzenia. „Przeklęci Amerykanie!”
Halston zaprowadził ją do drzwi i otworzył je kluczem. Wkro­czyli do małego, jasno oświetlonego pokoiku, a Halston starannie zamknął za sobą drzwi, przekręcając klucz w zamku.
- Tutaj właśnie przechowujemy nasze klejnoty przeznaczone dla bardziej wymagających klientów - oznajmił.
Pośrodku pokoju stała gablotka wypełniona olśniewającą eks­pozycją diamentów, rubinów i szmaragdów, połyskujących ja­skrawo.
- Tak, to już jakoś wygląda. Stary P.J. posikałby się z radości.
- Czy jest tu coś, co pani odpowiada, madame?
- Zaraz, niech się rozejrzę. Co my tu widzimy... - Podeszła do przegródki ze szmaragdami. - Pokaż mi, kolego... tę kupkę.
Halston wyjął z kieszeni inny mały kluczyk, otworzył szafkę, wysunął gablotę ze szmaragdami i położył je na stole. Na aksamit­nym obiciu spoczywało dziesięć szmaragdów. Halston przyglądał się jak kobieta podniosła największy z nich - wspaniały kamień w platynowej oprawie.
- Jak powiedziałby stary PJ. - ten tutaj kamyczek ma moje imię wypisane na sobie.
- Madame wie czego szukać. To dziesięciokaratowy, jasno­zielony szmaragd z Kolumbii. Jest bez skazy i...
- Nie ma szmaragdów bez skazy. - Halston na moment osłupiał.
- Oczywiście, madame ma całkowitą rację. Chciałem powie­dzieć, że... - Dopiero teraz spostrzegł, że oczy kobiety miały ten sam kolor, co kamień, który trzymała w dłoniach i oglądała pod różnymi kątami.
- Mamy tutaj bogatszą kolekcje, jeżeli...
- Nie, kochasiu. Wezmę sobie ten.
- Doskonale - powiedział Halston. Potem zauważył delikat­nie: - Cena w przeliczeniu na dolary wynosi sto tysięcy. W jaki sposób madame życzy sobie zapłacić te sumę?
- Nie przejmuj się, Ralston, stary przyjacielu, mam tutaj konto dolarowe w banku. Zaraz ci wypiszę śliczny, mały imienny czek. A potem stary P.J. zwróci mi forsę.
- Wspaniale. Każę wyczyścić dla pani ten kamień i dostarczyć go do hotelu.
Kamień nie wymagał czyszczenia, ale Halston nie miał zamiaru wypuścić go z rąk, póki nie sprawdzi wypłacalności klientki: zbyt wielu jubilerów padało ofiarą sprytnych oszustów. Halston był bardzo dumny z faktu, że jeszcze nigdy nie dał się oszukać, choćby na jednego funta.
- Pod jaki adres mamy dostarczyć szmaragd?

Powered by MyScript