Wieczorem zasypiałem natychmiast...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Kiedy więc King robiąc któregoś wieczoru rundkę po restauracjach i klubach trafił na * MacIntosh, jego córkę, psa i dwoje innych ludzi, spożywających późną...
»
Do wieczora uprzątnęli półkolisty teren wokół kominka, odkrywając w trakcie pracy dwa łóżka, kilkanaście krzeseł i solidny stół...
»
Uszczęśliwieni chłopcy natychmiast pobiegli na dwór, Una poszła pomóc cioci Marcie przy zmywaniu — choć gderliwa staruszka niechętnie przyjmowała jej...
»
Autostopem co kilka lat przenosiło swą siedzibę, a więc i budynek centrali, na inną planetę, gdzie natychmiast wybuchała radość i próżna euforia...
»
Oto Jan, zaproszony pewnego wieczoru, przyszedł do kuchni i przesiedział kilka godzin, rozmawiając z nią bardzo przyzwoicie...
»
- Umieść Klejnot z powrotem na rękojeści miecza Rivańskiego Króla - polecił głos i Garion odwrócił się natychmiast z bezrozumnym posłuszeństwem...
»
siejąc, jest to niemożliwe, chyba, że masz na myśli chwasty! Czytałem kilka lat temu o natychmiastowych karierach, błyskawicznym sukcesie,...
»
Udając się na należy być ubranym wyjściowo (nie wieczoro- wo) aby czuć się swobodnie i wyglądać elegancko...
»
- Nie ma znaczenia, co zrobimy - powiedział łagodnie Sax, ale natychmiast naskoczyli na niego całą grupą...
»
- Gospodarz spodziewał się was wieczorem - powiedział stary...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Każdej nocy miałem ten sam sen: idziemy na spotkanie z ojcem - co robiliśmy istot­nie od czasu do czasu. Zachowujemy się bardzo ostrożnie, krą­żąc godzinami po opustoszałych ulicach, aby się upewnić, czy nie śledzą nas agenci gestapo. Przodem kroczy matka z dwójką moich braci, ja trzymam się w sporej odległości za nimi. Do­chodzimy do wąskiej ślepej uliczki, w głębi której oparty o mur stoi ojciec. Mama i bracia rzucają się ku niemu, gdy nagle nad­jeżdża wielka niemiecka ciężarówka... sunie prosto na nich, rozgniecie ich za chwilę, a ja nie mogę nawet krzyknąć. To mi się śni niemal co noc. Budzę się przerażony i przypominam so­bie scenę, której byłem świadkiem na Gęsiej, ruchliwej żydow­skiej ulicy, gdzie wszyscy nosiliśmy opaski. To już nie był sen, widziałem to na własne oczy: załadowana żołnierzami ciężarów­ka wjechała tam nie zwalniając, prawdopodobnie w drodze na Pawiak. Ludzie zaczęli krzyczeć, rzuciliśmy się do bram, a ciężarówka zamiotła zygzakiem jezdnię, wpadając na trotuary, i zniknęła za rogiem. Tylko jeden człowiek z podniesionymi jeszcze rękami trwał rozpłaszczony na murze. Powychodziliśmy l bram, wróciliśmy do życia, do swoich zajęć, sunąc jezdnią, lapełniając chodniki, jak kolumna mrówek.
W niedzielę nie chodzę na Pragę. Zamykamy się w domu, palimy trochę w piecu, czasem odwiedza nas mój wuj i roz-Riawiamy, liczymy pozostałe rękawiczki, nasz cały majątek. Wuj dzieli się ze mną zasłyszanymi wiadomościami, z mamą rozmawia o kartkach żywnościowych, które otrzymujemy po zarejestrowaniu się w gminie żydowskiej. Widnieje na nich Ogromne „J", które - podobnie jak opaski z gwiazdą - wydaje nas na łup złodziei i morderców. Wprowadza się już przymus pracy, pozamykano żydowskie szkoły, na oblodzonych trotu-mrach spotyka się żebrzące, bose dzieci. Bandy uzbrojonych polskich młokosów rozbijają witryny żydowskich sklepów, wrzeszcząc: „Niech żyje Polska bez Żydów! Nie chcemy Żydów W Warszawie!" Czuję chęć mordu. Gotów jestem zabijać.
Ten człowiek przyszedł w niedzielę. Wysoki, postawny, około trzydziestki. Nosił wysokie czarne buty, widywany rzadko W Warszawie szary mundur i opaskę ze swastyką: volksdeutsch.
- Moje pieniądze! - powiedział i położył na stole plik papier rów. - Jestem komisarzem, występuję w imieniu właściciela fabryki łódzkiej. To są wasze długi. Płaćcie.
Przyniósł stare, przedwojenne weksle za towar, który mój ojciec zakupił w Łodzi.
- Nie mamy już nic - rzekła pokornie moja matka. Ale on wciąż powtarzał: - Płaćcie! Gdyby wykonał jakiś ruch, byłem gotów go zabić, ale ogra-liczył się do krzyku, gróźb, obelg i w końcu trzaśnięcia Irzwiami. Gdy wyszedł, matka usiadła i zawołała mnie. - Bałam się o ciebie, Marcinie - rzekła. - Oni są silniejsi. Yzeba przeżyć, więc musisz opanować gniew. Później, kochany, później.
Jesteśmy jak mrówki. Poszedłem na spotkanie z ojcem, który odziany w swój „hitlerowski" skórzany płaszcz czekał przy kolumnadzie na placu Piłsudskiego.
- Oni wrócą, Marcinie - powiedział. - Nie załatwiają nicze­go połowicznie, są wytrwali. Ale my też. Trzeba powynosić wszystko, przygotować się na najgorsze.
Gdy rozstaliśmy się, słyszałem, że idzie za mną, jak obcy przechodzień; potem, zrównawszy się ze mną, rzucił, nie pa-; trząc w moją stronę:
- Zemścimy się, Marcinie. W końcu my okażemy się sil­niejsi.
Opróżniliśmy mieszkanie. Pomagali nam sąsiedzi. Na szczę-t ście nie wszyscy przedzierzgnęli się w dzikie zwierzęta. Zostawi-; liśmy tylko łóżka, kilka krzeseł, trochę naczyń. Nasz dom upo-f dobnił się teraz do obecnego życia, stał się zimny, pusty, odpy-; chający. Lubiłem nasz duży niebieski dywan i posążek z brązu, i wysokie srebrne świeczniki. Nic z tego nie zostało. Mieszkanie jest teraz jak ta ulica z ogołoconymi sklepami, żebrzącymi dziećmi, pełna kobiet i mężczyzn, którzy sprzedają wszystko, gdyż nie mają pracy, a ceny rosną z każdym dniem; nasz dom | przywołuje na myśl ich wychudzone twarze i osłupiałe oczy. I tutaj, jak na ulicy, panami są Oni. Przyszli ponownie gesta­powcy w długich płaszczach i kilku volksdeutschów.
- Gdzie twój mąż?
Matka powtarzała, że nie ma pojęcia, że zniknął na sa­mym początku wojny.
- Powiedzcie mi wszystko - prosi. - Nawet jeśli został zabi­ty. Chcę wiedzieć.

Powered by MyScript