Powiedziałbym raczej, że była to twarda stanowczość. Myślę również, że oni boją się nas w równym stopniu co my ich. W pewnym sensie ich pojawienie się w ludzkiej świadomości miało dla mnie wymowę symboliczną i oznaczało wszechświat w akcie tworzenia. Siedząc tak i rozmyślając, w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że moje wątpliwości co do tego, czy to, co przeżyłem, jest prawdziwe, nie mają praktycznie żadnego znaczenia. To oczywiste, że są prawdziwe, wszakże sam ich doświadczyłem. Bardziej na miejscu byłoby pytanie: na czym polegały? Nie uważałem ich za zjawiska wyłącznie psychologiczne, przynajmniej nie w sensie ogólnie przyjętym. Występowanie efektów ubocznych, zostało potwierdzone przez wiarygodnych świadków. Światło widziane przez Jacquesa Sandulescu 4 października, odgłosy stóp słyszane przez Annie Gottlieb oraz eksplozja, która obudziła wszystkich, włącznie z moim synem – wszystko to świadczyło o nadzwyczajnym charakterze zdarzeń tamtej nocy, z pewnością wykraczającym poza granice pojęcia zjawiska psychologicznego. Dziesiątki podobnych historii opowiadanych przez ludzi, tworzących przekrój społeczeństwa, świadczą o tym, że jeśli chcielibyśmy podtrzymać wersję psychologiczną, wymagałoby to od nas niezmiernie radykalnych poglądów w tej dziedzinie. Kiedy tak głuchą nocą siedziałem przy biurku, fakt istnienia tylu świadków wydał mi się pocieszający. Z drugiej jednak strony kwestionował on mój sposób widzenia rzeczywistości oraz własnej osoby. Myśli moje pobiegły nieuchronnie do wydarzeń z dzieciństwa, które ujawniły się w hipnotycznym transie. W wieku dwunastu lat nie przeżyłem niczego podobnego, a już na pewno nie w pociągu. A jednak wiele przypadków zetknięcia z Przybyszami, jest notowanych w najmniej prawdopodobnych miejscach, w najmniej odpowiednim czasie, na przykład w czasie jazdy samochodem. Jeżeli mamy do czynienia z hipnopochodnym transem, trwającym często kilka godzin, dlaczego kierowcy samochodów nie zjeżdżają z drogi, skoro nie panują już nad własnymi reakcjami? W 1957 roku rzeczywiście wybraliśmy się z ojcem i siostrą w podróż do Madison w stanie Wisconsin, żeby zobaczyć się z wujostwem i kuzynami. Pamiętam, że w drodze powrotnej okropnie chorowałem. Trasa pociągu Texas Eagle, którym wówczas jechaliśmy, biegła z Chicago do San Antonio, przy czym większa część podróży odbywała się nocą. W następnej chwili poczułem się tak, jakbym otworzył drzwi swego domu i na własnym podwórku zamiast dobrze znanych trawników, kwiatów i wysokich świerków, zobaczył jedynie bezkresną, pustą połać nieba, czekającą, by na zawsze już ogarnąć mnie swym błękitem, gdy tylko przekroczę próg. Dochodziła trzecia nad ranem, kiedy dałem za wygraną i wyczerpany do tego stopnia, że oczy same mi się zamykały, udałem się na spoczynek. Nie pamiętam, by coś mi się śniło. Z nadejściem ranka opanowała mnie jedna myśl: trzeba zgłębić ten problem. Na tyle, na ile jest to wykonalne, muszę zrozumieć, co się ze mną dzieje. Moja wewnętrzna reakcja na spotkanie z Przybyszami była identyczna jak na wydarzenia z udziałem ludzi z krwi i kości. Zostałem uwikłany w paradoksalny związek z istotami, o których nawet nie wiedziałem, czy istnieją. Rozpaczliwie usiłowałem sam siebie przekonać, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, jednak, przytłoczony ciężarem stresu, nie potrafiłem w to uwierzyć. Zanim poddałem się hipnozie, sprawą najwyższej wagi wydawało mi się rozstrzygnięcie kwestii, czy w ogóle cokolwiek się wydarzyło. Innymi słowy, interesowało mnie, czy mam uważać się za ofiarę, czy za szaleńca. Pytanie to dosłownie zżerało moją duszę, stawało się nie do zniesienia. Na dzień przed spotkaniem z Buddem Hopkinsem, nieomal wyskoczyłem przez okno. Miałem szczęście – ja znalazłem Hopkinsa, a on Dona Kleina. Co stałoby się, gdybym poprosił o pomoc kogoś przekonanego o tym, że padłem ofiarą halucynacji i psychozy, a jednocześnie zbyt konserwatywnego, by dopuścić inną możliwość? Mógłbym już nie żyć. Otwartość i bezstronność, okazane przez doktora Kleina w obliczu zjawisk fantastycznych i strasznych zarazem, odegrała kluczową rolę w moim przystosowaniu do życia w niepewności. Mądrość płynąca z takiego podejścia, tchnęła we mnie nowe siły. Począwszy od kwietnia 1986 rozpocząłem dociekliwe badania. Pochłaniałem tysiące stron publikacji dotyczących tego zjawiska i jego wszelkich implikacji zarówno naukowych, jak i kulturowych. Jeśli prawdą jest, że Przybysze przebywają na ziemi od dawna, to trzeba przyznać, że przygotowują naszą świadomość do uznania ich obecności z równą starannością, z jaką dyrygent wprowadza orkiestrę w nowy utwór. Sądzę, że pod koniec lat czterdziestych po raz pierwszy zjawili się na Ziemi, lub – będąc tu już od dawna – postanowili ujawnić swoją obecność. Niemal natychmiast zaczęły się mnożyć przypadki uprowadzeń ludzi do celów badawczych, które jednak odżyły w pamięci ofiar dopiero w połowie lat sześćdziesiątych. Mimo to niewykluczone, że nasze wzajemne stosunki od samego początku miały bardzo intymny charakter. Spora liczba świadków wspomina w swych relacjach o zdarzeniach z dzieciństwa, które miały miejsce jeszcze przed drugą wojną światową, na długo, zanim zanotowano pierwsze pojawienie się UFO. Jak partyturę, ze szczególną starannością, rozpisują Przybysze nie tyle wiarygodność czy realność przeżyć, lecz ich odbiór przez społeczeństwo. Początkowo, w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, widywano ich pojazdy z większej odległości. Potem dystans, z jakiego je obserwowano, stopniowo ulegał skróceniu. Na początku lat sześćdziesiątych donoszono już o obecności załogi, a także odnotowano kilka przypadków uprowadzeń. Obecnie, w połowie lat osiemdziesiątych, zarówno ja, jak i inni wybrańcy – w większości zupełnie od siebie niezależnie – zaczynamy odkrywać ich obecność w naszym życiu. Chociaż nie istnieją namacalne dowody istnienia Przybyszów, cały proces wyłaniania się ich w
|