Na własne oczy ujrzał potęgę straszliwej groźby. I wciąż jeszcze nie wiedział, co uczyni Ba-sini. Uradzono, że następnej nocy zostanie przywiązany do łóżka i wychłostany klingami od floretów. * Ku ogólnemu jednak zdziwieniu już wczesnym rankiem zjawił się w klasie dyrektor w towarzystwie gospodarza klasy i dwóch profesorów. Basiniego wywołano i odprowadzono do osobnego pokoju. Dyrektor wygłosił gniewne przemówienie z powodu ujawnionych brutalności i zarządzał surowe śledztwo. Basini sam się zgłosił. Ktoś musiał go uprzedzić o tym, co go czeka. Wobec Törlessa nikt nie żywił podejrzeń. Siedział cicho, pogrążony w sobie, jak gdyby cała ta sprawa nic go nie obchodziła. Nawet Reiting i Beineberg nie upatrywali w nim zdrajcy. Swych gróźb pod jego adresem sami nie brali zbyt poważnie: rzucili je, by go zastraszyć, okazać mu swoją przewagę, może także ze złości. Teraz,' kiedy gniew przeszedł, ledwo o tym pamiętali. Już choćby zobowiązania wobec rodziców Törlessa powstrzymałyby ich od wrogiego aktu przeciw niemu. Była to dla nich rzecz tak samo zrozumiała, jak to, że z jego strony również nie należy spodziewać się niczego. Törless nie miał żadnych wyrzutów z powodu swego kroku. Tchórzliwość i potajemność, jakie się' w nim łączyły, były niczym wobec uczucia całkowitego wyzwolenia. Po wszystkich wzruszeniach zrobiło się w nim cudownie jasno i przestronnie. Nie brał udziału w pełnych podniecenia rozmowach o mającym się odbyć dochodzeniu, jakie się toczyły wśród kolegów. Cały dzień przeżył spokojny, zamknięty w sobie. Gdy zapadł wieczór i zaświecono lampy, usiadł na swym miejscu i rozłożył przed sobą zeszyt, w którym robił luźne notatki. Ale przez długi czas nie czytał. Głaskał rękami kartki i miał wrażenie, że bije z nich delikatna woń niby woń lawendy płynąca ze starych listów. Była to pomieszana z melancholią tkliwość, jaką żywimy wobec zamkniętej już. przeszłości, gdy w jej subtelnym, bladym cieniu z nieśmiertelnikami w rękach odkrywamy na nawo zapomniane z nami podobieństwo. A ów melancholijny, subtelny cień, ów nikły zapach zdawał się gubić w pełnym, rozlewnym, ciepłym nurcie - w życiu, które teraz stało otworem przed Törlessem. Zamknięty został pewien okres rozwoju, dusza jak młode drzewo wytworzyła nowy słój roczny - to bezsłowne jeszcze, oszałamiające uczucie usprawiedliwiało wszystko, co się stało. Törless zaczął kartkować swoje wspomnienia. Zdania, w których bezradnie konstatował to, co zaszło - owo wszechstronne zdumienie i osłupienie życiem - ożyły znowu, zdawały się poruszać, odzyskiwały przejrzystość. Leżały przed nim niby jasna droga, w której zaznaczyły się ślady jego szukających kroków. Czegoś jednak było im jeszcze brak; żadnej nowej myśli, o nie; ale nie porywały Törlessa pełną wyrazistością. Poczuł się niepewnie. I od razu przyszedł lęk przed jutrem, kiedy będzie musiał stanąć przed swymi wychowawcami i usprawiedliwić się. Jakimi słowy? Jak im to wytłumaczyć? Ową mroczną, pełną tajemnic drogę, którą przebył? Jeśli go zapytają: “dlaczego dręczyłeś Basiniego?", nie może im przecież odpowiedzieć: “bo interesował mnie przy tym pewien proces w moim mózgu - coś, o czym dzisiaj mimo wszystko wiem jeszcze bardzo niewiele i wobec czego wszystko, co o tym sądzę, wydaje mi się bez znaczenia". Ten drobny krok, który dzielił go jeszcze od końcowego punktu duchowego procesu, a który musiał zrobić, straszył go jak otchłań. I nim jeszcze nastała noc, Törless popadł w stan gorączkowego, trwożnego podniecenia. Nazajutrz, kiedy pojedynczo wywoływano wychowanków na przesłuchanie, Törless zniknął. Po raz ostatni widziano go wieczorem z zeszytem, który niby to przeglądał. Przeszukano cały instytut. Beineberg zajrzał nawet chyłkiem do komórki na strychu. Ale Törlessa nigdzie nie znaleziono. Jasne było, że uciekł z instytutu. Powiadomiono wszystkie władze z prośbą o odszukanie go i dostawienie z powrotem w sposób możliwie oględny. Tymczasem dochodzenie toczyło ślą dalej. Reiting i Beineberg, sądząc, że Törless zwiał ze strachu przed ich groźbami, czuli się obowiązani odwrócić teraz od niego wszelkie podejrzenia i stanęli za nim murem. Zwalili całą winę na Basiniego i cała klasa zgodnie poświadczyła, że Basini jest złodziejem i niegodnym nicponiem, który na wszelkie najżyczliwsze próby, zmierzające do jego poprawy, odpowiadał nowymi nawrotami łajdactwa. Reiting zapewniał: rozumieją, że zbłądzili, uczynili to jednak tylko dlatego, że współczucie nakazywało im wyczerpać wszystkie środki przyjacielskiej nauczki, zanim wydaliby kolegę zasłużonej karze - i znowu cała klasa przysięgła, ze maltretowanie Basiniego było jedynie wynikiem przepełnienia miarki, ponieważ Basini podłym szyderstwem odpowiadał tym, co go z najszlachetniejszych pobudek chcieli oszczędzać. Słowem, była to świetnie przez Reitinga obmyślona i zainscenizowana komedia; gwoli usprawiedliwienia uderzono we wszystkie etyczne tony, jakie dla uszu wychowawców mają wartość. Basini milczał tępo. Od przedwczoraj jeszcze legł na nim śmiertelny strach, a samotność odosobnienia oraz spokojny, urzędowy tok śledztwa były dlań już zbawieniem. Życzył sobie jedynie szybkiego końca sprawy. Poza tym. Reiting i Beineberg nie zapomnieli mu zagrozić najstraszliwszą zemstą, gdyby w swych zeznaniach zwrócił się przeciw nim. Potem przyprowadzono Törlessa. Znaleziono go śmiertelnie zmęczonego i głodnego w sąsiednim mieście. W całej tej sprawie jego ucieczka wydawała się jedynie zagadką. Ale sytuacja była dlań pomyślna. Beineberg i Reiting dobrze przygotowali grunt, wspomnieli o nerwowości, jaką okazywał w ostatnich dniach, o moralnej wrażliwości, dzięki której Törless poczytywał sobie za zbrodnią, że chociaż od początku wiedział o całej sprawie, nie wydał tajemnicy i wskutek tego przyczynił się do katastrofy. Przyjęto zatem Törlessa z życzliwym wzruszeniem, o czym koledzy na czas go uprzedzili. Mimo to był straszliwie zdenerwowany, a trwoga, że nie potrafi wytłumaczyć jasno wszystkiego, wyczerpywała go zupełnie.
|