- A ty nie chciałeś żyć? - spytałem go. - Więc dlaczego ty tego nie robiłeś? Dlaczego ty nie brałeś? Nie odpowiedział mi na to. Nie wiem, dlaczego ci, którzy dokładnie, drobiazgowo opisują życie w obozach, nigdy tematu tego nie poruszyli. Może dlatego, że wszyscy, którzy opisują życie w obozach, siedzieli w nich dopiero od 1943 r. Jeden Gustaw Morcinek przesiedział 5 lat - reszta to “milionerzy”, jak z lekceważeniem starzy więźniowie nazywali tych, którzy przyszli późno do obozu. Nazywano ich “milionerami” dlatego, że mieli olbrzymie numery, gdy starzy więźniowie mieli małe numery. Gdy czytałem książkę Laffitte a Życie to walka, w której opisuje on życie w Mauthausen, do którego przywieziony został w 1943 r. w lecie czy też na jesieni - w pewnym momencie serdecznie się roześmiałem. Pisał on - nie wiem, czy dosłownie tak, jak ja to powtarzam, lecz sens jest ten sam. A więc pisał on tak: “Po trzech tygodniach zaczęły przychodzić pierwsze paczki żywnościowe i był to już najwyższy czas, bo niektórzy z nas zaczęli już słabnąć”. Wierzę w to, że zaczęli słabnąć - lecz uśmiałem się z tych trzech tygodni. My na paczki czekaliśmy prawie trzy lata, oficjalnie wolno było przysyłać tylko jedną kilogramową paczkę na święta Bożego Narodzenia. W Mauthausen w 1940 r. tylko Ślązacy otrzymywali paczki częściej. Jeśli ktoś omijając przepisy wysyłał więcej paczek, to więzień mógł je dostać. W opowiadaniu moim będzie mowa i o tym, jaki przełom w życiu obozowym spowodowały przysyłane paczki. Odbiegłem daleko od tematu, lecz jak już zacząłem opisywać moje współżycie z Józefem Szubertem, to chciałem ten temat doprowadzić do końca; W tym czasie, gdy pracowałem razem z Szubertem przy wózkach, często urywałem się od roboty, spotykałem się ze Stefkiem i szliśmy polować na niedopałki, ogryzki lub głąby. Stefek w swoim ryzykanctwie dochodził do tego, że w ciągu dnia wchodził spać do wieżyczek małej linii posterunków, rozstawionych na noc wokół obozu mieszkalnego, które nazywaliśmy gołębnikami. Gdy nikogo w pobliżu nie było, właził on po drabinie do takiego “gołębnika” i spał. Wiedziałem o tym i gdy wyczuwałem, że zbliża się południe albo koniec dnia, kręciłem się w pobliżu i w odpowiednim momencie, gdy powietrze wokół było “czyste”, rzucałem w gołębnik małymi kamieniami. Jak Stefek odpukał, to znaczyło, że już nie śpi, tylko rozgląda się przez szpary między deskami i za chwilę będzie złaził. To dla mnie był ciężki moment, bo za każdym razem bałem się, żeby go nie złapano. Jednego razu Stefanowi zachciało się spać w słomie. Wszedł na strych budynku, w którym było krematorium. Pracowała tam grupa robocza Stefana. Chłopaki wiedzieli, że on siedzi w słomie, i pilnowali, żeby go na czas ostrzec, gdyby esesman lub kapo wchodził na górę. Nie ustrzegli. Jeden rudy i strasznie krzykliwy esesman wszedł po rusztowaniu na dach, przez małe okienko w dachu na strych i prosto na Stefana. Złapał go. Sprowadził na dół i zaczął zadawać pytania: imię, nazwisko, skąd pochodzi. - Czym jesteś z zawodu? - W czasie wojny byłem urzędnikiem. - A przed wojną? - Podchorąży Wojska Polskiego. - Udział w wojnie brałeś? - Brałem. - Gdzie? Powiedział mu, gdzie. - To z Niemcami się biłeś? - Biłem. - To strzelałeś do Niemców? - Strzelałem. - To znaczy, że biłeś Niemców? - Biłem. - To teraz ja ciebie będę bił. Bił Stefana tak, że ten przewracał się w błoto, bo tego dnia po deszczu było wielkie błoto. I w tym błocie: padnij, czołgaj się, padnij, czołgaj się, i znów bicie, i znów padnij i czołgaj się. Stefan zamienił się już w jedną kupę błota, a ten wciąż go ganiał.
|