– Widziałem cię z nim u Lucky’ego, jak piliście piwo. Irv uniósł krzaczastą brew w typowy dla siebie cyniczny sposób. – Widziałeś mnie, jak piliśmy piwo – wychrypiał. – A co, kurwa, jesteś moją żoną czy co? – Tak tylko powiedziałem. Jak się pije z facetem piwo, to się z nim gada... – Zwykle tak, ale nie z nim. Usiadłem, zamówiłem kufel i przeważnie miałem wątpliwą przyjemność wsłuchiwania się w swoje myśli. Mówię: „Jak myślisz, jak Piwowarom pójdzie w tym roku?”, a on na to: „Do dupy, tak samo jak w zeszłym. Mogę złapać wieczorami Cubs na moim raadiu...”. – Tak właśnie powiedział? Raadiu? – No, przecież ja tak nie mówię. Słyszałeś, żebym kiedykolwiek powiedział: raadiu? Mówię radio, tak samo jak każdy normalny człowiek. Chcesz tego słuchać czy nie? – Chyba nie ma za dużo do słuchania. – Zgadza się, stary. Mówi: „Mogę złapać wieczorami Cubs na moim raadiu i to mi wystarczy. Kiedy byłem mały, zawsze wybierałem się na Wrigley z tatą”. No więc wiem, że jest z Chicago, ale poza tym figa z makiem. Pierwszym człowiekiem, jaki przyszedł Andy’emu do głowy po ujrzeniu kurewskiego złodzieja na korytarzu drugiego piętra, był Potter, ale pan George Potter jest wysoki jak tyka grochowa. Ma może sześć stóp cztery cale wzrostu i sporo piaskowych włosów na głowie. Pan Jeden Bambosz jest niższy i skulony jak ropucha (Na dodatek jadowita ropucha, przemyka natychmiast Andy’emu przez głowę). Jest tam, myśli Andy. Kurewski złodziej w pokoju Pottera, może grzebie w jego szufladach, szukając zadołowanej forsy. Pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu dolarów, upchanych w skarpecie; ja tak robiłem. Albo kradnie radio Pottera. Jego cholerne raadio. No i co mu do tego? Mijałeś Pottera na korytarzu, mówiłeś mu uprzejmie dzień dobry albo dobry wieczór, a w zamian słyszałeś opryskliwy pomruk. Innymi słowami figę z makiem. Widziałeś go u Lucky’ego, pił sam, po przeciwnej stronie szafy grającej. Andy domyślał się, że gdyby się do niego przysiadł, to mogliby wypić po kuflu – dowodziło tego małe tetedtete Irva z tym gościem – ale na co by się to zdało bez jakiejś pogaduszki. Dlaczego on, Andy Railsback, miałby narażać się na gniew jakiejś jadowitej ropuchy w szlafroku dla starego marudy, od którego nie usłyszy się ani „tak”, ani „nie”, ani „być może”? Cóż... Ponieważ to jego dom, choćby taki syfiasty – wystarczy. Bo jak się widzi jakiegoś starego pierdołę w jednym kapciu, który rozgląda się za wolną gotówką czy łatwym do buchnięcia raadiem, to nie odwraca się plecami i drepcze z powrotem. Bo mdlące uczucie na widok skradającego się starego elfa (zła wibracja, jak by powiedziały wnuki Andy’ego) to zapewne wina paskudnego pietra. Bo... Nagle Andy’emu przychodzi do głowy intuicyjna myśl, która chociaż nie jest strzałem w dziesiątkę, przynajmniej trafia w okolice prawdy. Załóżmy, że gość rzeczywiście przyszedł tu z ulicy? Załóżmy, że to jeden ze staruchów z Domu Spokojnej Starości Maxtona? Jest niedaleko, a Andy wie z doświadczenia, że czasami starzy klienci (lub klientki) opuszczają rezerwat. W zwykłych okolicznościach taka osoba zostałaby wypatrzona i odtransportowana z powrotem, nim dotarłaby tak daleko do centrum – raczej trudno przegapić na ulicy kogoś w instytucjonalnym szlafroku i jednym bamboszu – ale tego wieczora napłynęła mgła i ulice opustoszały.
|