Bran przyglądał się swoim ramionom i nogom. Był taki chudy, skóra i kości. Czy zawsze był taki chudy? Próbował sobie przypomnieć. Z szarej mgły wyłoniła się twarz, migocąca, złocista. - Rzeczy, które robię dla miłości - powiedziała. Bran krzyknął przeraźliwie. Wrona zerwała się w powietrze, kracząc. Nie to, wrzasnęła. Tego teraz nie potrzebujesz, zapomnij o tym, odłóż to. Usiadła na ramieniu Brana i dziobnęła go. W tym samym momencie jasna twarz zniknęła. Bran spadał szybciej niż kiedykolwiek. Szara mgła wyła wokół niego, kiedy mknął ku ziemi. - Co ty ze mną robisz? - spytał wrony. Uczę cię latać. - Ja nie potrafię latać! Właśnie teraz lecisz. - Ja spadam! Każdy lot zaczyna się spadaniem, powiedziała wrona. Spójrz w dół. - Boję się… Spójrz w dół! Bran popatrzył w dół i poczuł ucisk w żołądku. Ziemia pędziła ku niemu. Cały świat leżał pod nim, ogromny gobelin bieli, brązu i zieleni. Widział wszystko tak wyraźnie, że przez chwilę zapomniał strachu. Widział całe Królestwo i wszystkich jego mieszkańców. Zobaczył Winterfell tak samo, jak widzi je orzeł, jego wysokie wieże, trochę przysadziste, gdy oglądane z góry, mury - zaledwie nitki na ziemi. Zobaczył maestera Luwina, jak stoi na swoim balkonie przygląda się niebu przez lupę z wypolerowanego brązu, a potem marszcząc czoło, zapisuje coś w księdze. Zobaczył swojego brata, Robba, wyższego i silniejszego niż wtedy, gdy widział go, jak ćwiczy się w szermierce na dziedzińcu, posługując się prawdziwym mieczem. Zobaczył Hodora, olbrzyma ze stajni, który niósł kowadło do kuźni Mikkena swobodnie, jakby to był snopek słomy. W sercu bożego gaju ogromne białe drzewo dumało nad swoim odbiciem w czarnym stawie, szeleszcząc liściami w chłodnym wietrze. Uniosło oczy znad wody i popatrzyło na Brana ze zrozumieniem, kiedy poczuło, że i on patrzy na nie z góry. Bran spojrzał na wschód i dostrzegł galerę mknącą przez wody Bite. Ujrzał matkę, która siedziała sama w kabinie i patrzyła na splamiony krwią sztylet leżący przed nią na stole; w tym samym momencie wioślarze pracowali mocno wiosłami, ser Rodrik zaś pochylał się nad poręczą dręczony mdłościami. Przed nimi zbierała się burza, ogromna, ciemna, rycząca nawałnica przecinana błyskawicami, lecz oni jej nie widzieli. Popatrzył na południe i ujrzał błękitnozielony nurt rzeki Trident. Zobaczył, jak ojciec, zasmucony, prosi o coś Króla. Zobaczył Sansę płaczącą samotnie w nocy oraz Aryę, która patrzyła czujnie w milczeniu, skrywając swoje tajemnice głęboko w sercu. Wszędzie, dookoła wszystkich ludzi, widać było cienie. Jeden z nich był czarny jak popiół i miał straszną twarz ogara. Inny nosił złocistą niczym słońce zbroję. Nad oboma górował olbrzym w zbroi z kamienia, lecz kiedy podniósł przyłbicę, we wnętrzu jego hełmu nie widać było nic poza ciemnością i gęstą czarną krwią. Bran podniósł oczy i z łatwością popatrzył ponad wodami wąskiego morza na Wolne Miasta, na zielone morze Dothraków, a potem sięgnął wzrokiem jeszcze dalej do Vaes Dothraki, baśniowej krainy Jadeitowego Morza, do Asshai w Cieniu, gdzie smoki wygrzewały się w słońcu. Wreszcie spojrzał na północ. Zobaczył tam Mur lśniący jak niebieski kryształ, ujrzał swojego przyrodniego brata, Jona, śpiącego samotnie w zimnym łóżku, jego skóra stawała się coraz bledsza i twardsza, w miarę jak zapominał o wszelkim cieple. Popatrzył też poza Mur, za nie kończące się lasy pokryte śniegiem, za zmarznięty brzeg i ogromne niebieskobiałe rzeki lodu i martwe równiny, na których nic nie rosło i nic nie żyło. I patrzył coraz dalej na północ, aż dotarł wzrokiem do zasłony światła na krańcu ziemi, a nawet jeszcze dalej. Popatrzył głęboko w samo serce zimy i krzyknął przerażony. Poczuł na policzkach piekące łzy. Teraz już wiesz, wyszeptała wrona, siadając mu na ramieniu. Teraz już wiesz, dlaczego musisz żyć. - Dlaczego? - zapytał Bran, nie rozumiejąc i ciągle spadając. Ponieważ nadchodzi zima. Bran spojrzał na wronę siedzącą na jego ramieniu, a ona popatrzyła na niego. Miała troje oczu i to trzecie oko pełne było przerażającej wiedzy. Bran spojrzał w dół. Teraz widział pod sobą tylko śnieg, zimno i śmierć, zmarznięte pustkowie, z którego wznosiły się ostre, błękitnobiałe iglice. Pędziły ku niemu niczym dzidy. Ujrzał wbite na ich szpice kości tysięcy innych śniących. Przeraził się bardzo. - Czy można jeszcze być dzielnym, jeśli ktoś się boi? - Usłyszał swój własny glos jakby z oddali. Dotarł do niego głos ojca. - Tylko wtedy można okazać odwagę. - No, Bran, ponaglała go wrona. - Wybieraj. Latasz albo umierasz. Śmierć wyciągnęła po niego ramiona, krzycząc przeraźliwie. Bran rozpostarł ramiona i poleciał. Niewidzialne skrzydła poddały się wiatrowi i pociągnęły go w górę. Przerażające lodowe iglice cofnęły się. Niebo otworzyło się w górze nad nim. Bran unosił się coraz wyżej. To było lepsze od wspinaczki. Lepsze od wszystkiego innego. Świat w dole kurczył się coraz bardziej. - Lecę! - krzyknął uradowany. Widzę, powiedziała trzyoka wrona. Wzbiła się w powietrze, uderzając go skrzydłami po twarzy, zwalniając jego lot, oślepiając go. Zachwiał się w powietrzu, czując na policzkach uderzenia skrzydeł. Wrona dziobała go boleśnie, aż poczuł nagle na środku czoła przenikliwy ból. - Co robisz? - krzyknął.
|