- Czy nie przypomina pani sobie czegoś, co wskazywałoby, że on żywi do pani jakieś szczególne uczucia? Zastanowiła się i potrząsnęła przecząco głową. - Chce pan powiedzieć... podejrzewa pan go o... - Nie, nie. Ale czy zdarzało się, że była z nim pani sam na sam? Udała oburzenie. - Nigdy. Zawsze była obecna albo nasza guwernantka, albo matka, albo siostra. - Nic pani nie potrafi mi powiedzieć o jego charakterze? - Sądzę, że gdybym go dziś spotkała, uważałabym, że jest słodki. - Czy pani albo pani siostra grałyście na flecie albo na rekorderze? - Co za pomysł! - Najwyraźniej ją to rozbawiło. - Pozwoli pani na niedyskretne pytanie. Czy była pani uderzająco ładną dziewczynką... Jestem pewien, że była pani śliczna, ale czy czuła pani, że jest w pani coś wyjątkowego? Spojrzała na swego papierosa. - Ze względu, och, jak mam to sformułować, ze względu na pańskie studia mogę dziś jako sterana życiem matka odpowiedzieć, że... owszem. Istnieje mój portret. Dosyć sławny. Clou wystawy Akademii w 1913 roku. Wisi w domu, zaraz go panu pokażę. Zajrzałem do notesu. - I naprawdę nie potrafi pani sobie przypomnieć, co się stało z nauczycielem po wybuchu wojny? Przycisnęła dłonie do oczu. - Sam pan rozumie... nie, uczciwie mówiąc nie wiem... przypuszczam, że został internowany... - Może pani siostra pamięta? Czy mógłbym do niej napisać? - Oczywiście. Dać panu adres? - Podała mi, a ja starannie zapisałem. Pojawił się Benjie, przystanął o dwadzieścia jardów od nas pod stojącym na kamiennym postumencie astrolabium, cała jego dziecinna postać krzyczała, że stracił już resztkę cierpliwości. Pani de Seitas przywołała go gestem i pogładziła po niesfornych kędziorkach. - Twoja biedna stara matka przeżyła szok. Dowiedziała się, że jest muzą. - Zwróciła się do mnie. - Czy może użyłam nieodpowiedniego słowa - Co to jest muza? - Dama, o której dżentelmeni pisują wiersze. - On pisze wiersze? Roześmiała się i odwróciła do mnie: - Więc pan Szczur stał się sławny? - Wierzą, że się stanie. - Chciałabym przeczytać te wiersze. - Jeszcze nie zostały przetłumaczone. Ale będą. - Przez pana? - Cóż... - pozwoliłem jej się domyślić, że mam ten zamiar... Powiedziała: - Słowo daję, że chyba już nic więcej nie potrafię panu opowiedzieć. - Benjie coś szepnął. Roześmiała się, wstała i wzięła go za rączkę. - Pokażemy, jeszcze panu Orfe portret i wracamy do roboty. - Moje nazwisko brzmi Urfe. Zawstydzona zasłoniła ręką twarz. - O, Boże. Znów gafa. - Chłopiec pociągnął ją za drugą rękę, tak jakby się wstydził jej zachowania. Weszliśmy do domu, przeszliśmy przez salon i przez obszerny hali. Pokój obok hallu był jadalnią, zobaczyłem długi stół, srebrne świeczniki. Między oknami wisiał portret. Benjie podbiegł i zapalił umieszczoną nad portretem lampkę. Zobaczyłem podobną do Alicji w kramie czarów dziewczynkę, z długimi włosami, w marynarskiej sukience, wyglądała zza drzwi, tak jakby z ukrycia przyglądała się komuś, kto jej szuka. Miała ożywioną, figlarną i zarazem niewinną buzię. Na czarnej plakietce pod obrazem złoty napis: Psotnico, sir William Blunt, R. A. - Urocze. Benjie zmusił matkę, żeby się nachyliła, i szepnął jej coś do ucha. - Chce panu powiedzieć, jak ten obraz nazywa się w rodzime. Skinęła mu przyzwalająco głową, a on wrzasnął: - Jak można się tak wygłupiać! - Pociągnęła go za włosy, a on nie przestawał się zaśmiewać. Następny czarujący obrazek. Przeprosiła, że nie zatrzymuje mnie na lunch, ale ma “występ” w Stowarzyszeniu Kobiet w Herford, a ja obiecałem, że gdy tylko wiersze Conchisa zostaną przetłumaczone, przyślę jej egzemplarz. Przysłuchując się jej słowom, miałem cały czas uczucie, że nadal jestem ofiarą igraszek starszego pana; aż do tej chwili wierzyłem w jego ostatnią opowieść, według której miał za sobą bogatą kosmopolityczną przeszłość, co potwierdzała June. Teraz przypomniałem sobie, że według poprzednich wersji w jego życiu nastąpiła radykalna zmiana gdzieś koło 1920 roku. I przyszła mi na myśl nowa hipoteza. Może był utalentowanym dzieckiem ubogiej greckiej rodziny pochodzącej z Korfu czy z Wysp Jońskich, wstydził się swego greckiego nazwiska i przybrał włoskie próbując dostosować się do tego obcego edwardiańskiego światka Londynu, chcąc odciąć się od własnego środowiska i przeszłości... prowadząc już wtedy podwójne życie... A potem my wszyscy, którzy kolejno przechodziliśmy przez Bourani, służyliśmy mu za kozły ofiarne, mógł się na nas odegrać za wszystkie upokorzenia i przykrości, które spotkały go w tamtych odległych latach w domu Montgomerych i w domach podobnych im ludzi. Uśmiechałem się do siebie nad kierownicą, częściowo na myśl o tej jakże naturalnej urazie kryjącej się za pięknie brzmiącymi teoriami, a częściowo z radości, że zdobyłem nowy ślad. Wyjechałem na główną ulicę Much Hadham. Było pół do pierwszej i pomyślałem sobie, że dobrze będzie coś przegryźć. Zatrzymałem się przed małym, do połowy wyłożonym drewnem pubem. W barze byłem sam. - Pan tu przejazdem? - spytał oberżysta, nalewając mi z beczki kufel piwa. - Nie. Byłem w Dinsford House. - Piękna posiadłość. - Zna ich pan? Miał zamiast krawatu muszkę, mówił nieokreślonym akcentem. - Ze słyszenia. Zaraz będą kanapki. - Zabrzęczał pieniędzmi w szufladzie. - Dawniej dzieci często bywały we wsi. - Miałem tam do załatwienia pewną sprawę. - Tak. Zza drzwi wyjrzała utleniona kobieca głowa. Potem ręka z talerzem pełnym kanapek. Wręczając mi drobne, spytał: - Ona była śpiewaczką w operze, prawda? - Nic mi o tym nie wiadomo. - Tak mówią ludzie we wsi.
|