- Jak długo on panie uczył?- Dwa lata? - powiedziała pytającym tonem, jakby to ode mnie oczekiwała potwierdzenia...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
go, zmusi swych wodzów iść i walczyć, wojsko powiedzie wodzów, nie wodzowie wojsko...
»
— O nie! — powiedziałam stanowczo...
»
- Nic się nie stało! Nic się nie stało! - powiedział Bonifacy...
»
— Słuchaj no, synu, wiesz doskonale, że nie mam czasu martwić się o jedzenie dla czarnuchów — powiedział Tay Tay...
»
— Wiesz co — powiedziała Chia — jestem śpiąca...
»
3|51|Zaprawde, Bóg jest moim i waszym Panem! Przeto czcijcie Go! To jest droga prosta!"3|52|A kiedy Jezus poczul w nich niewiare, powiedzial: "Kto jest moim...
»
 — A moglibyście komuś o tym powiedzieć? 512 ERNEST HEMINGWAY — Dobrze — odrzekł kapral...
»
— Zatrzymam cię tutaj — powiedziała...
»
– Otwarte – powiedział, nie patrząc...
»
– Zajm? si? tym – powiedzia? Orlan...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


- Czy nie przypomina pani sobie czegoś, co wskazy­wałoby, że on żywi do pani jakieś szczególne uczucia?
Zastanowiła się i potrząsnęła przecząco głową. - Chce pan powiedzieć... podejrzewa pan go o...
- Nie, nie. Ale czy zdarzało się, że była z nim pani sam na sam?
Udała oburzenie. - Nigdy. Zawsze była obecna albo nasza guwernantka, albo matka, albo siostra.
- Nic pani nie potrafi mi powiedzieć o jego charak­terze?
- Sądzę, że gdybym go dziś spotkała, uważałabym, że jest słodki.
- Czy pani albo pani siostra grałyście na flecie albo na rekorderze?
- Co za pomysł! - Najwyraźniej ją to rozbawiło.
- Pozwoli pani na niedyskretne pytanie. Czy była pa­ni uderzająco ładną dziewczynką... Jestem pewien, że by­ła pani śliczna, ale czy czuła pani, że jest w pani coś wy­jątkowego?
Spojrzała na swego papierosa. - Ze względu, och, jak mam to sformułować, ze względu na pańskie studia mogę dziś jako sterana życiem matka odpowiedzieć, że... owszem. Istnieje mój portret. Dosyć sławny. Clou wystawy Akade­mii w 1913 roku. Wisi w domu, zaraz go panu pokażę.
Zajrzałem do notesu. - I naprawdę nie potrafi pani so­bie przypomnieć, co się stało z nauczycielem po wybuchu wojny?
Przycisnęła dłonie do oczu. - Sam pan rozumie... nie, uczciwie mówiąc nie wiem... przypuszczam, że został in­ternowany...
- Może pani siostra pamięta? Czy mógłbym do niej napisać?
- Oczywiście. Dać panu adres? - Podała mi, a ja sta­rannie zapisałem.
Pojawił się Benjie, przystanął o dwadzieścia jardów od nas pod stojącym na kamiennym postumencie astrolabium, cała jego dziecinna postać krzyczała, że stracił już resztkę cierpliwości. Pani de Seitas przywołała go gestem i pogła­dziła po niesfornych kędziorkach.
- Twoja biedna stara matka przeżyła szok. Dowiedziała się, że jest muzą. - Zwróciła się do mnie. - Czy może użyłam nieodpowiedniego słowa
- Co to jest muza?
- Dama, o której dżentelmeni pisują wiersze.
- On pisze wiersze?
Roześmiała się i odwróciła do mnie: - Więc pan Szczur stał się sławny?
- Wierzą, że się stanie.
- Chciałabym przeczytać te wiersze.
- Jeszcze nie zostały przetłumaczone. Ale będą.
- Przez pana?
- Cóż... - pozwoliłem jej się domyślić, że mam ten zamiar...
Powiedziała: - Słowo daję, że chyba już nic więcej nie potrafię panu opowiedzieć. - Benjie coś szepnął. Roze­śmiała się, wstała i wzięła go za rączkę. - Pokażemy, jesz­cze panu Orfe portret i wracamy do roboty.
- Moje nazwisko brzmi Urfe.
Zawstydzona zasłoniła ręką twarz. - O, Boże. Znów gafa. - Chłopiec pociągnął ją za drugą rękę, tak jakby się wstydził jej zachowania.
Weszliśmy do domu, przeszliśmy przez salon i przez obszerny hali. Pokój obok hallu był jadalnią, zobaczy­łem długi stół, srebrne świeczniki. Między oknami wisiał portret. Benjie podbiegł i zapalił umieszczoną nad portre­tem lampkę. Zobaczyłem podobną do Alicji w kramie cza­rów dziewczynkę, z długimi włosami, w marynarskiej su­kience, wyglądała zza drzwi, tak jakby z ukrycia przy­glądała się komuś, kto jej szuka. Miała ożywioną, figlar­ną i zarazem niewinną buzię. Na czarnej plakietce pod obrazem złoty napis: Psotnico, sir William Blunt, R. A.
- Urocze.
Benjie zmusił matkę, żeby się nachyliła, i szepnął jej coś do ucha.
- Chce panu powiedzieć, jak ten obraz nazywa się w rodzime.
Skinęła mu przyzwalająco głową, a on wrzasnął: - Jak można się tak wygłupiać! - Pociągnęła go za włosy, a on nie przestawał się zaśmiewać.
Następny czarujący obrazek.
Przeprosiła, że nie zatrzymuje mnie na lunch, ale ma “występ” w Stowarzyszeniu Kobiet w Herford, a ja obie­całem, że gdy tylko wiersze Conchisa zostaną przetłumaczo­ne, przyślę jej egzemplarz.
Przysłuchując się jej słowom, miałem cały czas uczucie, że nadal jestem ofiarą igraszek starszego pana; aż do tej chwili wierzyłem w jego ostatnią opowieść, według której miał za sobą bogatą kosmopolityczną przeszłość, co po­twierdzała June. Teraz przypomniałem sobie, że według poprzednich wersji w jego życiu nastąpiła radykalna zmia­na gdzieś koło 1920 roku. I przyszła mi na myśl nowa hi­poteza. Może był utalentowanym dzieckiem ubogiej grec­kiej rodziny pochodzącej z Korfu czy z Wysp Jońskich, wstydził się swego greckiego nazwiska i przybrał włoskie próbując dostosować się do tego obcego edwardiańskiego światka Londynu, chcąc odciąć się od własnego środowi­ska i przeszłości... prowadząc już wtedy podwójne życie... A potem my wszyscy, którzy kolejno przechodziliśmy przez Bourani, służyliśmy mu za kozły ofiarne, mógł się na nas odegrać za wszystkie upokorzenia i przykrości, które spot­kały go w tamtych odległych latach w domu Montgomerych i w domach podobnych im ludzi. Uśmiechałem się do siebie nad kierownicą, częściowo na myśl o tej jakże naturalnej urazie kryjącej się za pięknie brzmiącymi teoriami, a częściowo z radości, że zdobyłem nowy ślad.
Wyjechałem na główną ulicę Much Hadham. Było pół do pierwszej i pomyślałem sobie, że dobrze będzie coś prze­gryźć. Zatrzymałem się przed małym, do połowy wy­łożonym drewnem pubem. W barze byłem sam.
- Pan tu przejazdem? - spytał oberżysta, nalewając mi z beczki kufel piwa. - Nie. Byłem w Dinsford House.
- Piękna posiadłość.
- Zna ich pan?
Miał zamiast krawatu muszkę, mówił nieokreślonym akcentem.
- Ze słyszenia. Zaraz będą kanapki. - Zabrzęczał pie­niędzmi w szufladzie. - Dawniej dzieci często bywały we wsi.
- Miałem tam do załatwienia pewną sprawę.
- Tak.
Zza drzwi wyjrzała utleniona kobieca głowa. Potem rę­ka z talerzem pełnym kanapek. Wręczając mi drobne, spy­tał:
- Ona była śpiewaczką w operze, prawda? - Nic mi o tym nie wiadomo.
- Tak mówią ludzie we wsi.

Powered by MyScript