Sprawiała wrażenie kobiety, która umiera, a on przypominał mężczyznę, który ślepnie. Zadzwonił telefon w bibliotece. Marjorie odwróciła się w stronę okna. W lekkiej popołudniowej mgle autobusy i taksówki przemykały ulicą w jedną i drugą stronę. Ale za ogrodzeniem, w Kensington Gardens, mroczne drzewa tkwiły nieruchomo znając sekret, za który Marjorie oddałaby wszystko: swój wzrok, swoją duszę, nawet życie. Gdzieś w Kensington Gardens William ciągle żył. Była o tym przekonana tak głęboko, jak tylko matki to potrafią. Godzinami wytężała słuch, próbując ponad hałasem ulicy usłyszeć jego płacz. Miewała ochotę stanąć na środku Bayswater Road, podnieść ręce i krzyknąć: "Stop! Stańcie na minutę, proszę! Zdaje się, że słyszę płacz mojego dziecka!" John wrócił z biblioteki i wbił palce w swoje gęste kasztanowate włosy. - To starszy inspektor Crosland. Mają orzeczenie sądowe na temat narzędzia, które zostało użyte do rozcięcia twojego ubrania. Jakieś narzędzie ogrodowe, najprawdopodobniej para nożyc albo hak do przycinania gałęzi. Będą rozpytywać w przedszkolach i w ośrodkach ogrodowych. Nigdy nie wiadomo. Zamilkł na chwilę, a potem dodał: - Jest jeszcze coś. Mają wynik badania DNA. Marjorie przeszedł zimny dreszcz. Nie chciała myśleć o gwałcie. W każdym razie jeszcze nie teraz. Można się tym zająć później, po odnalezieniu Williama. Kiedy odnajdą Williama, wyjedzie na wakacje i spróbuje się pozbierać. Gdy odnajdą Williama, jej serce zacznie znowu bić. Tak bardzo tęskniła do tego, żeby znów go trzymać w ramionach, chwilami miała wrażenie, iż odchodzi od zmysłów. Chciała poczuć, jak jego maleńkie paluszki zaciskają się wokół jej palca. - Crosland powiedział, że badanie DNA wykazało coś niezwykłego. Dlatego zajęło im tyle czasu - ciągnął John. Marjorie nie odpowiadała. Wydało jej się, że widzi jakiś ruch w ogrodzie. Wydało jej się, że widzi coś małego i białego w wysokiej trawie pod drzewami, i że to coś macha rączką. Ale kiedy odciągnęła na bok siatkową firankę, zobaczyła, że spod drzew wybiega mały terier, a machającą rączką był jego ogon. - Zgodnie z badaniem DNA ten mężczyzna nie był wtedy żywy. Marjorie odwróciła się powoli. - Co? - zapytała. - Co to znaczy: nie był wtedy żywy? John wydawał się speszony. - Nie wiem. Nie ma w tym żadnego sensu. Ale tak twierdzi Crosland. Przed chwilą oświadczył, że ten mężczyzna był trupem. - Trupem? W jaki sposób mógł być trupem? - Chyba zaszedł jakiś błąd w badaniach. To znaczy... ten mężczyzna nie mógł być prawdziwym trupem. Na pewno nie klinicznym. Po prostu... - Trup - powtórzyła szeptem Marjorie, jak gdyby wszystko naraz stało się dla niej jasne. - Ten mężczyzna był trupem. Owego piątku telefon zbudził Johna za pięć szósta rano. Słyszał deszcz bębniący o szyby sypialni i zgrzytliwe hałasowanie śmieciarki w zaułku na tyłach domu. - Tu starszy inspektor Crosland. Mam niedobrą wiadomość. Znaleźliśmy Williama w zbiorniku fontanny. John przełknął ślinę. - Rozumiem - odparł. Chciał zapytać niemądrze, czy William żyje, ale nie mógł wydusić z siebie słów. - Przysyłam dwóch policjantów - mówił starszy inspektor. - Jednym z nich jest kobieta. Czy może pan być gotowy za, powiedzmy, pięć lub dziesięć minut? John cicho odłożył słuchawkę. Siedział przez chwilę na łóżku, obejmując kolana, oczy napełniały mu się łzami. Potem przełknął ślinę, otarł łzy rękami i łagodnie obudził Marjorie. Otworzyła oczy i spojrzała na niego, jakby właśnie wróciła z innego świata. - Co się stało? - zapytała gardłowym głosem. Próbował odpowiedzieć, ale mu się nie udało. - To William, prawda? - zapytała. - Znaleźli Williama. Czekali pod parasolem Johna, przytuleni do siebie, obok szarej fontanny, przesłoniętej ścianą deszczu. W pobliżu stał ambulans; jego niebieskie światła migały, tylne drzwi były otwarte. Podszedł do nich starszy inspektor Crosland – silny mężczyzna o wołowatym wyglądzie, z obwisłym wąsem. Uniósł kapelusz i powiedział: - Bardzo nam wszystkim przykro. Do dziś mieliśmy nadzieję, mimo że sytuacja wydawała się beznadziejna. - Gdzie go znaleziono?
|