Chodziła po mieście, ale wszędzie za wielu spotykała ludzi. Byłaby się chętnie zwierzyła
Głogowskiemu ze wszystkiego, co ją trapiło, ale nie śmiała; duma wstrzymywała ją od tego.
Głogowski zdawał się odgadywać jej położenie, a przynajmniej zgryzoty, i ciągle jej przypo-
minał, że powinna mówić przed nim wszystko... wszystko... Nie powiedziała.
Przebywała w mieszkaniu, o ile można najmniej, a ile razy wchodziła, starała się to robić
tak cicho, żeby nikt nie słyszał, żeby nikomu się nie narazić i nie wywołać rozmowy o swoim
długu.
Nie to ją przerażało, że jutro może znaleźć się na bruku, ale to, że M-me Anna albo Sowiń-
ska mogą jej powiedzieć krótko: „Zapłać pani, coś winna!”, a ona nie będzie mogła zapłacić...
A chwila ta przyszła nareszcie.
Jedząc tego dnia obiad, wiedziała już, że ją to spotka dzisiaj nieuchronnie, choć Stępniak,
M-me Anna, a nawet Sowińska byli w doskonałych humorach; ale schwyciła jedno spojrzenie
M-me Anny przy rozlewaniu zupy i przeczytała w nim wszystko.
Jadła wolno, bo taka trwoga szarpała jej sercem, że połykała z trudnością i siedziała przy
stole jak mogła najdłużej, byle odwlec trochę jeszcze tę spodziewaną rozmowę, ale w końcu
musiała iść do swego pokoju.
Przyszła zaraz za nią M-me Anna i z miną najswobodniejszą opowiadać zaczęła o jakieś
fantastycznej klientce, a potem przeskakując nagle z przedmiotu, jakby sobie dopiero przy-
pomniała, rzekła:
– Ale, ale!... może mi pani da za te pół miesiąca, bo dzisiaj muszę płacić komorne.
Janka zbladła i ledwie potrafiła wykrztusić:
– Nie mam dzisiaj...
Chciała jeszcze coś mówić, ale zbrakło jej głosu.
– Co to jest: nie mam?... Proszę o moją należność!... Pani nie myśli przecież, że ja mogę
żywić kogoś darmo... ot, tak sobie!... dla ozdoby mieszkania!... Ładna ozdoba, co rano dopie-
ro wraca do domu!...
– Oddam pani przecież!... – zawołała Janka ocknąwszy się nagle pod uderzeniem jej słów.
– Potrzebuję zaraz pieniędzy!
135
– Będziesz je pani miała... za godzinę! – odpowiedziała powziąwszy jakieś nagłe postano-
wienie i spojrzała tak pogardliwie, że M-me Anna wyszła bez słowa trzasnąwszy drzwiami.
Janka wiedziała coś od koleżanek o lombardzie i poszła tam zaraz zastawić złotą branso-
letkę, jedyną, jaką miała.
Powróciwszy zapłaciła zaraz zdziwionej i pomimo to niezbyt uprzejmej M-me Annie, do-
dając:
– Będę się stołowała na mieście! nie chcę państwu robić ambarasu...
– Jak pani chce. Jeśli u nas źle, wolna droga! – szepnęła M-me Anna upokorzona głęboko.
Tym jednym postąpieniem stanęła z całym domem na stopie wojennej.
– Wszystko sprzedam... do ostatka! – zacinała się Janka.
I obliczyła, że za połowę tego, co płaciła M-me Annie, wyżywi się doskonale.
Wolska zaprowadziła ją do taniej kuchni i tam chodziła na obiady; a jeśli nie było i na to,
to serdelek z bułką musiały starczyć często i na dzień cały.
Ale dnia jednego zamknięto przedstawienie, bo było coś dwadzieścia rubli w kasie, a na-
stępnego także nie grano z powodu ulewy nadzwyczajnej. Nie dostała, jak i wszyscy, ani gro-
sza od Cabińskiego i przez te dwa dni absolutnie nic nie jadła.
Ten pierwszy głód, którego nie miała czym zaspokoić, okropnie na nią podziałał. Czuła
ciągle w sobie jakiś ból dziwny i nieustanny.
– Głód!... głód!... – szeptała przerażona.
Znała go dotychczas tylko z nazwiska. Dziwiło ją to uczucie; dziwiło ją to, że się jej chce
jeść naprawdę, że nie ma nawet na kupno – bułki!
– Czy naprawdę nie mam co jeść? – zapytywała siebie samej.
Od przedpokoju dolatywał ją zapach smażonego mięsa. Przymknęła szczelnie drzwi, bo
ten zapach przyprawiał ją o mdłości.
Przypomniała sobie z pewnym dziwnym wzruszeniem, że większość wielkich artystów
różnych czasów także cierpiała nędzę, i to ją na chwilę pocieszyło; czuła się jakby namasz-
czoną pierwszym męczeństwem w imię sztuki...
Uśmiechała się w zwierciadle do swojej żółtawej, mizernej twarzy z pewną melancholijną
pozą; próbowała czytać, zapomnieć o sobie, wyzbyć się niejako własnej osobowości, ale nie
mogła, bo ciągle czuła, że się jej chce jeść.
Wyglądała oknem na długie podwórze, obstawione ze wszystkich stron wysokimi oficy-
nami, ale zobaczyła w kilku mieszkaniach, że siadają do obiadów; robotnicy jacyś na dole
siedzieli pod murami i jedli także swój obiad z czerwonych, glinianych garnczków... Cofnęła
się, bo poczuła, że głód, jak jaka stalowa ręka o ostrych pazurach, szarpie ją coraz silniej.
– Wszyscy jedzą! – szepnęła, jakby zdziwiona, jakby pierwszy raz dopiero zwróciła uwagę
na ten fakt.
Później położyła się i przespała do wieczora nie idąc na próbę ani do Cabińskiej; ale
uczuła się bardziej osłabioną i miała jakieś bolesne zawroty głowy, a to niezmierne ssanie, ja-
kie czuła w sobie, rozdrażniało ją aż do płaczu.
Wieczorem w garderobie ogarnęła ją hałaśliwa wesołość; śmiała się ustawicznie, mówiła
dowcipy, drwiła z koleżanek, pokłóciła się o jakąś bagatelkę z Mimi, a ze sceny kokietowała
pierwsze rzędy.
Mecenasa, który zaraz w antrakcie zjawił się za kulisami z pudełkiem cukierków, przywi-
tała radośnie i ścisnęła mu tak mocno rękę, że aż stary się zmieszał. Potem w jakimś ciemnym
kącie, gdzie usiadła oczekując, aż inspicjent zawoła: „Wejść!”, gdy ją ogarnęła ciemność i ci-
sza, rozpłakała się spazmatycznie.
Po przedstawieniu dostała akonto poczwórne, bo aż dwa ruble. Cabiński dał jej sam i w
tajemnicy przed drugimi, bo zabezpieczał sobie w ten sposób lekcje córki.
Poszła na kolację pod werandę, i upiła się zupełnie jednym kieliszkiem wódki, tak że sama
prosiła Władka, ażeby ją odprowadził do domu.
136
Władek od tego wieczoru chodził za nią jak cień i zaczął jawnie okazywać jej swoją mi-
|