Był potrzebny w kompanii dowodzenia pułku piechoty walczącego w Luksemburgu. Pomocnik pułkowego kapelana zginął na polu walki. Zdarza się. Billy dotarł do swego oddziału, gdy ten był właśnie rozbijany przez Niemców w słynnej bitwie w Ardenach. Billy nie zobaczył nawet kapelana, któremu miał pomagać, nie otrzymał stalowego hełmu ani butów polowych. Działo się to w grudniu 1944 roku, podczas ostatniego potężnego uderzenia niemieckiego w tej wojnie. Billy uszedł z życiem, ale znalazł się ogłupiały i zbłąkany daleko na tyłach Niemców. Trzej inni żołnierze, również zbłąkani, ale nieco przytomniejsi, pozwolili mu wlec się za sobą. Dwaj z nich byli zwiadowcami, a trzeci artylerzystą. Nie mieli map ani żywności. Unikając spotkania z Niemcami, zapuszczali się coraz głębiej w sielską ciszę. Jedli śnieg. Szli gęsiego. Na czele zwiadowcy, sprytni, zgrabni, cisi. Byli uzbrojeni w karabiny. Za nimi szedł artylerzysta, niezdarny i tępawy, odstraszając Niemców automatycznym Coltem trzymanym w jednej ręce i nożem w drugiej. Na końcu szedł Billy Pilgrim z pustymi rękami, z ponurą determinacją przygotowany na śmierć. Wyglądał idiotycznie – sześć stóp i trzy cale wzrostu, pierś i ramiona jak pudełko gabinetowych zapałek. Nie miał hełmu, broni, płaszcza ani butów. Na nogach miał tanie cywilne trzewiki, które kupił na pogrzeb ojca. Zgubił jeden obcas i teraz szedł podrygując w górę i w dół. Od tego mimowolnego tańca bolał go staw biodrowy. Billy miał na sobie cienką kurtkę polową, koszulę i spodnie z szorstkiego sukna oraz długie, mokre od potu kalesony. Z całej czwórki on jeden nosił brodę. Broda była rzadka, szczeciniasta i częściowo siwa, mimo że Billy miał dopiero dwadzieścia jeden lat. Zaczynał już także łysieć. Na skutek wiatru, mrozu i gwałtownego wysiłku jego twarz nabrała barwy szkarłatu. Nie wyglądał wcale na żołnierza. Przypominał raczej złachanego flaminga. * * * Na trzeci dzień wędrówki ostrzelano ich z daleka, kiedy przechodzili przez wąską, wykładaną cegłami drogę. Padły cztery strzały. Pierwszy przeznaczony był dla zwiadowców. Następny dla artylerzysty, który nazywał się Roland Weary. Trzecia kula była przeznaczoną dla złachanego flaminga, który zatrzymał się na samym środku drogi, kiedy śmiercionośna pszczoła bzyknęła mu koło ucha. Billy stał grzecznie, dając strzelcowi szansę poprawki. Zgodnie z jego mętnymi wyobrażeniami o zasadach prowadzenia wojen, strzelec powinien mieć szansę poprawki. Następna kula – koziołkująca w powietrzu, jak można było sądzić po dźwięku – przeleciała o kilka cali od kolan Billy'ego. Roland Weary wraz ze zwiadowcami leżeli bezpiecznie w rowie i Weary ryczał na Billy'ego: – Złaź z drogi, ty kretyński matkojebco! To ostatnie słowo było w roku 1944 czymś nowym dla białego. Zabrzmiało tak świeżo i zaskakująco w uszach Billy'ego, który nie jebał jeszcze nikogo, że spełniło swoje zadanie. Billy ocknął się i zlazł z drogi. * * * – Znowu uratowałem ci życie, kretyński skurwielu – powiedział Weary do Billy'ego w rowie. Ratował mu tak życie od kilku dni lżąc go, kopiąc, bijąc, zmuszając do marszu. Stosowanie brutalnego przymusu było absolutnie konieczne, ponieważ sam Billy nie ruszyłby palcem, żeby się ratować. Billy chciał zrezygnować. Był głodny, przemarznięty, zagubiony, bezradny. Teraz, po trzech dniach wędrówki, przestał odróżniać sen od jawy i nie robiło mu większej różnicy, czy idzie, czy stoi nieruchomo. Pragnął tylko, aby zostawiono go w spokoju. “Idźcie, chłopcy, dalej beze mnie" – powtarzał w kółko. * * * Weary był takim samym nowicjuszem na wojnie jak Billy. On również przybył jako uzupełnienie. Wraz z resztą obsługi działa oddał jeden gniewny strzał z pięćdziesięciosiedmiomilimetrowego działka przeciwpancernego. Działko wydało dźwięk, jakby sam Pan Bóg Wszechmogący rozpiął zamek błyskawiczny u spodni. Długi na trzydzieści stóp język ognia wypalił śnieg i trawę, pozostawiając czarną strzałę, która wskazywała Niemcom stanowisko działka. Strzał był niecelny. Strzelali do Tygrysa. Czołg pokręcił swoim osiemdziesięcioośmiomilimetrowym ryjem, jakby węszył, i zobaczył strzałę na śniegu. Wystrzelił i zabił wszystkich żołnierzy z obsługi działka oprócz Weary'ego. Zdarza się i tak. * * * Roland Weary miał osiemnaście lat. Dobiegał kresu swego nieszczęśliwego dzieciństwa, które upłynęło głównie w Pittsburghu, w stanie Pensylwania. Nie lubiano go tam w Pittsburghu. Nie lubiano, ponieważ był głupi, gruby, złośliwy i zalatywało od niego bekonem, choćby nie wiadomo jak starannie się mył. Nikt w Pittsburghu nie chciał się z nim zadawać i wszyscy go odpędzali. Weary nie mógł tego przeboleć. Ilekroć go odpędzono, znajdował sobie kogoś jeszcze bardziej pogardzanego i kręcił się przez jakiś czas koło tego kogoś, udając przyjaźń. A potem pod byle pretekstem katował go do nieprzytomności. Był to niezmienny wzorzec. Weary nawiązywał z ludźmi szaleńcze, seksualne nieomal, mordercze stosunki, a potem bił ich i katował. Opowiadał im o kolekcji broni palnej i siecznej, kajdan i narzędzi tortur swego ojca. Ojciec Weary'ego, hydraulik, rzeczywiście zbierał takie rzeczy i ubezpieczył swoją kolekcję na cztery tysiące dolarów. Nie był w tym odosobniony. Należał do licznego klubu ludzi, którzy zbierali takie rzeczy.
|