Ale ten stwór wymykał się wszelkim prawidłom. To był koszmarny wytwór genetycznego chaosu, potwór, który nie szedł ani w dół, ani w górę po drabinie ludzkiej ewolucji, lecz uczestniczył w mrocznym procesie biologicznej rewolucji. To była istota, której nie łączyło już prawie nic – lub zupełnie nic – z ludzkim nasieniem, z którego powstała. Cząstka świadomości człowieka nazwiskiem Eric Leben bez wątpienia wciąż jeszcze tkwiła w tym potworze, choć Rachael podejrzewała, że była to już tylko iskierka jego dawnej świadomości czy inteligencji, która zresztą niedługo wygaśnie na zawsze. – Widzisz... mnie... – wydusiła z siebie istota, potwierdzając niejasne przeczucie Rachael, że to, co kiedyś było Erikiem, chce się popisać swą sylwetką. Kobieta odepchnęła się od lodówki i pobiegła w stronę drzwi do pokoju. Potwór wzniósł swą szkaradną łapę, jakby chciał powiedzieć: „Stop! Ani kroku dalej!” Jej segmentowa budowa umożliwiała zginanie w przód i w tył we wszystkich czterech stawach, a każdy z nich przykryty był twardą, brązowoczarną płytką zgrubiałej tkanki, podobną do pancerza chrabąszcza. Długie, ostro zakończone pazury zatrwożyły Rachael, ale pośrodku dłoni znajdowało się coś znacznie gorszego: otwór ssący wielkości półdolarówki. Kiedy kobieta stała, patrząc na tę dantejską zjawę, dziura powoli zasklepiała się i otwierała jak świeża rana, na powrót zabliźniała się, aby po chwili znów rozewrzeć swe brzegi. Funkcja tych szkaradnych ust pośrodku dłoni była po części tajemnicza, a po części – gdy Rachael ujrzała, jak czerwienieją i wilgotnieją pod wpływem obscenicznego głodu – złowrogo jasna. Kobieta rzuciła się do otwartych drzwi i usłyszała za sobą, jak stopy bestii, która podążyła za nią, stukają o linoleum niczym rozszczepione kopyta. Przebiegła pięć-sześć metrów do drzwi biura, gdzie chciała się zamknąć, zostało jej już tylko kilka kroków, kiedy po swej prawej ręce ujrzała stwora. Poruszał się tak szybko! Krzycząc rzuciła się na podłogę i przeturlała w bok, by uniknąć długich łap nieludzkiej istoty. Wpadła na fotel, szybko wstała i zasłoniła się nim. Kiedy nagle zmieniła kierunek ucieczki, wróg nie od razu zareagował. Stał pośrodku pokoju, patrzył na swą ofiarę, najwyraźniej świadom, że odciął Rachael jedyną drogę ucieczki i że ma teraz dużo czasu na rozkoszowanie się jej przerażeniem. Nie musi zabijać jej od razu. Rachael zaczęła wycofywać się w stronę sypialni. – Raysheeeel, Raysheeeel – wybełkotał stwór, niezdolny już do prawidłowej wymowy. Guzowate narośle na jego czole drgnęły i zaczęły się przekształcać. Nadeszła kolejna faza przemian: na oczach kobiety jeden z mniejszych rogów zniknął całkowicie, a wzdłuż twarzy, niczym szczelina w glebie tworząca się podczas trzęsienia ziemi, popłynęła nowa nitka podskórnej arterii. Rachael wciąż cofała się. Potwór zbliżał się do niej powoli, niespiesznym krokiem. – Raysheeeel... Przekonany, że umierająca żona Bena Shadwaya naprawdę leży na oddziale intensywnej terapii, czekając na męża, Amos Tate chciał podwieźć go do samego szpitala. Było to jednak zbyt daleko od motelu. Benny więc musiał stanowczo nalegać, by uprzejmy kierowca wysadził go na rogu Las Vegas Boulevard i Tropicana. Ponieważ jednak nie sposób było znaleźć logicznego wytłumaczenia odmowy skorzystania z życzliwej propozycji Tate’a, Ben przyznał się do kłamstwa, choć nie wyjaśnił jego prawdziwych motywów. Oddał Amosowi koc, otworzył drzwi kabiny i wyskoczył na ulicę. Minął hotel „Tropicana” i pobiegł na wschód bulwarem o tej samej nazwie. Zdumiony Tate patrzył za nim, nic nie rozumiejąc.
|