Spisujący tę rzetelną relację na własne uszy słyszał w pociągu, którym jechał do Teodozji, opowieść o tym, jak to w Moskwie dwa tysiące ludzi wyszło z teatru...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
139rozwizania umowy, niezachowanie formy pisemnej, niezachowanie terminu, w ktrym moe nastpi rozwizanie, jak i rozwizanie umowy bez zachowania wymaganego...
»
Klaudiusz ochrzcił swoje przysposobione dziecko i nazwał je Quasimodo; może chciał przezto upamiętnić dzień, w którym je znalazł, a może chciał wyrazić...
»
Rzymianie nazywali starożytnych Brytów Pretani, imieniem pochodzącym z języka Cymric dawnych Walijczyków, w którym cała główna wyspa była nazywana...
»
sposb oznakowania urzdze, ktrym udzielono wiadectwa homologacji, majcna uwadze, aby oznakowanie byo jednoznaczne i czytelne dla nabywcyurzdzenia...
»
tylko miasto, w którym trudno mieszkać, któremu Newa próbuje wydrzeć grunt przy każdym porywie wiatru wiejącym od strony zatoki i z którego ludzie...
»
276Diddleya, i wystpi przed szeciotysiczn widowni festiwalu zapowiedziany przez Boba Dylana, z ktrym jamowa wczeniej w znanym temacie Shake, Rattle And...
»
Zakopanego rozbił się samochodem ferrari 410 Super Ameryka i wrak rozbitego samochodu, w którym na szczęście ocalał silnik i skrzynia biegów, kupił mój...
»
Poza pytaniami tego rodzaju interesujące są również przewidywania dotyczące skutków, z którymi trzeba będzie się liczyć, jeżeli koncepcja Dennetta i jej...
»
palec w stronę dwóch bothańskich strażników stojących po obu stronach grodzi prowa-Trzy mniejsze krążowniki - wielkości statku, z którym walczyli na...
»
Potem przybył Kurik z ludźmi Delady i najemnicy wycofali się, broniąc korytarza prowadzącego do wylotu akweduktu, którym uciekł Martel z Anniasem...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


Szept: “nieczysta siła” można było usłyszeć w kolejkach przed mleczarniami, w tramwajach, w sklepach, w mieszkaniach, we wspólnych kuchniach, w pociągach podmiejskich i dalekobieżnych, na stacjach i na przystankach, na letniskach i na plażach.
Ludzie wyrobieni i kulturalni nie brali oczywiście udziału w tych dyskusjach o nieczystej sile, która nawiedziła stolicę, szydzili z nich nawet i usiłowali apelować do rozsądku opowiadających. Ale, jak to się mówi, fakt pozostaje faktem i zostawić go bez wyjaśnienia nie sposób – ktoś niewątpliwie był w stolicy. Świadczyły o tym wymownie choćby zgliszcza, które pozostały z Gribojedowa, a także wiele innych rzeczy.
Ludzie kulturalni podzielali pogląd prowadzących śledztwo – była to robota szajki hipnotyzerów i brzuchomówców, którzy doszli w swoim rzemiośle do perfekcji.
Zarówno w Moskwie, jak poza jej granicami podjęto oczywiście natychmiast energiczną akcję mającą na celu schwytanie bandy, ale niestety, niestety, nie dała ona spodziewanych rezultatów. Ten, który przybrał imię Wolanda, zniknął wraz ze wszystkimi swymi kumplami i do Moskwy już nie powrócił ani nie pojawił się nigdzie indziej, w ogóle nie dawał znaku życia. Nic dziwnego, że powzięto podejrzenie, iż uciekł za granicę, ale i za granicą się nie ujawnił.
Były jednak również ofiary, i to nawet wtedy, kiedy Woland już opuścił stolicę. Ofiarą, jakkolwiek to bardzo smutne, padły czarne koty.
Ze sto tych łagodnych, przywiązanych do ludzi i pożytecznych stworzeń zastrzelono albo wytępiono w inny sposób, w rozmaitych zakątkach kraju. Piętnaście, niekiedy mocno zmaltretowanych kotów, dostarczono do komisariatów milicji w różnych miastach. W Armawirze, na przykład, jedno takie Bogu ducha winne zwierzę, doprowadzone na milicję przez jakiegoś obywatela, miało związane przednie łapy.
Obywatel ów przydybał kota w chwili, gdy zwierzę o wyglądzie rzezimieszka (cóż na to poradzić, że koty zawsze tak wyglądają? Nie bierze się to bynajmniej stąd, że są fałszywe, lecz stąd, że obawiają się, by ktoś potężniejszy od nich – pies albo człowiek – nie uczynił im krzywdy. Skrzywdzić kota jest bardzo łatwo, ale, wierzcie mi, żaden to honor, żaden!) a więc, gdy zwierzę to o wyglądzie rzezimieszka w niewyjaśnionych zamiarach usiłowało udać się w łopuchy.
Obywatel ów runął na kota i ściągając krawat, by związać stworzenie, odgrażał się jadowicie:
– Aha! A więc się zawitało teraz do nas, do Armawiru, panie hipnotyzerze? No, aleśmy się tu pana nie przestraszyli. Niech pan nie udaje niemowy! Dobrze wiemy, co z pana za ptaszek!
Obywatel prowadził kota na milicję ciągnąc biednego zwierza za przednie łapy, związane zielonym krawatem, i lekkimi kopniakami zmuszając go, by koniecznie szedł na tylnych.
– Panie! – krzyczał oblegany przez gwiżdżących chłopaczków. – Niech pan przestanie strugać wariata! To się nie uda! Niech pan będzie łaskaw iść jak człowiek!
Czarny kot tylko toczył umęczonymi ślepiami. Natura poskąpiła mu daru wymowy, ani rusz nie mógł więc dowieść swej niewinności. Ocalenie biedne zwierzę zawdzięcza przede wszystkim milicji, a także swojej właścicielce, czcigodnej wiekowej wdowie. Skoro tylko kot doprowadzony został do komisariatu, stwierdzono tam, że rzeczony obywatel intensywnie wonieje spirytusem, w związku z czym jego zeznań nie przyjęto za dobrą monetę. Tymczasem staruszka, dowiedziawszy się od sąsiadów, że jej kota przymknęli, popędziła do komisariatu i zdążyła na czas. Wystawiła kotu jak najpochlebniejsze świadectwo, zeznała, że zna go od pięciu lat, od małego kociaka, że ręczy za niego jak za samą siebie, udowodniła, że nigdy jeszcze się nie zdarzyło, by przyłapano go na czymś zdrożnym, oraz że nigdy nie wyjeżdżał do Moskwy. W Armawirze się urodził, tu się wychował, tu się kształcił w łowach na myszy.

Powered by MyScript