To nie był odpowiedni moment do rozpoczęcia akcji...
— Wiem o tym, Peter! Ale jak, kurwa, jej to mamy powiedzieć? — Zamilkł na chwilę. —
Doktorze, ma pan tu może kawę?
— Tutaj. — Weiler pokazał ręką.
Chavez podszedł do dzbanka i nalał sobie kawy do styropianowego kubka. — Z góry i z
dołu? Weźmiemy ich w dwa ognie?
Covington skinął głową. — Sądzę, że tak.
Chavez opróżnił kubek i wyrzucił go do kosza na śmieci. — W porządku, chodźmy to
zorganizować. — Wyszli z biura, nie mówiąc nic więcej i, ukrywając się w cieniu, przedostali się z powrotem do dyspozytorni w podziemiach.
— Snajper Dwa-Jeden, dzieje się coś? — pytał właśnie Clark, kiedy weszli.
— Nic, Tęcza Sześć, tylko cienie w oknach. Nikogo nie wysłali dotąd na dach. Trochę to
dziwne.
Mają zaufanie do kamer, pomyślał Noonan. Rozłożył przed sobą plany zamku. — W
porządku, zakładamy, że wszyscy nasi przyjaciele są tutaj... Ale na trzech piętrach jest w sumie kilkanaście różnych pomieszczeń.
— Tu Niedźwiedź — rozległo się z głośnika, ustawionego przez Noonana. — Zacząłem
krążyć. Co powinienem wiedzieć? Odbiór.
— Niedźwiedź, tu Tęcza Sześć — odpowiedział Clark. — Wszyscy osobnicy są w
zamku. Na pierwszym piętrze jest centralna dyspozytornia parku. Najprawdopodobniej wszyscy znajdują się właśnie tam. Osobnicy zabili zakładnika, małą dziewczynkę — dodał John.
Siedząc za sterami śmigłowca, Malloy nawet nie drgnął, kiedy to usłyszał. —
Zrozumiałem, Tęcza Sześć. Będziemy krążyć i meldować. Cały sprzęt mamy na pokładzie.
Odbiór.
— Bez odbioru. — Clark zdjął palec z przycisku nadajnika. Ludzie z Tęczy zachowywali spokój, ale oczy im płonęły. Byli zbyt wytrawnymi profesjonalistami, żeby okazywać
zdenerwowanie. Twarze mieli kamienne. Tylko oczy poruszały się, studiując rozłożone na stole plany, a co jakiś czas zerkając na monitory. Ding pomyślał, że Homer Johnston musi się czuć paskudnie. Miał skurwiela na celowniku, kiedy tamten zastrzelił dziecko. Homer sam był ojcem, a tego drania mógł wysłać na tamten świat jednym ruchem palca... Ale nie, to nie byłoby rozsądne posunięcie, a im płacili za rozsądek. Nie byli wtedy gotowi, a wszystko, co pachniało improwizacją, mogło jedynie zagrozić życiu kolejnych małych zakładników. Zadzwonił telefon.
Odebrał go doktor Bellow.
— Tak?
— Przykro nam z powodu tego dziecka, ale i tak by wkrótce umarło. Kiedy nasi
przyjaciele zostaną uwolnieni?
— Paryż jeszcze się z nami nie skontaktował — odpowiedział Bellow.
— Cóż, z przykrością muszę zawiadomić, że wkrótce przyjdzie kolej na następne
dziecko.
— Chwileczkę, panie Jedynka, przecież nie mogę zmusić Paryża do czegokolwiek.
Rozmawiamy, negocjujemy z przedstawicielami rządu, ale podjęcie decyzji zabiera im dużo czasu. Rządy nigdy nie działają szybko, prawda?
— Więc im pomogę. Powiedz Paryżowi, że jeśli za godzinę nie będzie tu samolotu z
naszymi przyjaciółmi, zabijemy następnego zakładnika i będziemy zabijać ich po kolei co godzinę, dopóki nasze żądania nie zostaną spełnione. — W głosie terrorysty nie było śladu emocji.
— To nierozsądne. Proszę posłuchać, przecież nawet gdyby w tej chwili wszystkich
zabrano z więzień, dostarczenie ich tutaj musiałoby potrwać co najmniej dwie godziny. W końcu samolot leci z określoną prędkością, czy wam się to podoba, czy nie.
Zaległa cisza. — Tak, to prawda — odezwał się po chwili terrorysta. — Dobrze,
zaczniemy zabijać zakładników za trzy godziny od teraz... Nie, rozpocznę odliczanie od pełnej godziny. To wam da dodatkowe dwanaście minut. Będę hojny. Zrozumiałeś?
— Tak, mówi pan, że zabijecie następnego zakładnika o dwudziestej drugiej, a potem
następnych, co godzinę.
— Zgadza się. Zadbaj, żeby zrozumieli to w Paryżu. — Połączenie zostało przerwane.
— I co? — spytał Clark.
|