— Jak się schował w wychodku, to jestem za.
Dotarli do bram miasta. Były zamknięte. Setki ludzi, zwykłych obywateli
i gwardzistów, obserwowały ich z murów.
Cohen pogroził im palcem.
— Nie będę powtarzał dwa razy — ostrzegł. — Wchodzę, jasne? Możemy to
załatwić po dobroci albo nie po dobroci.
Beznamiętne twarze spoglądały w dół, na wychudłego starca, i wyżej, na rów-
ninę, gdzie armie pięciu wodzów walczyły ze sobą, a także — z przerażeniem —
przeciw terakotowym wojownikom. I znów w dół. I wyżej. Niżej. Wyżej.
— Dobrze — mruknął Cohen. — Tylko nie mówcie potem, że was nie ostrze-
gałem.
Wzniósł miecz i przygotował się do ataku.
— Zaczekaj — powstrzymał go Saveloy. — Posłuchaj. . .
Zza muru rozległy się krzyki, kilka nerwowych rozkazów, a potem znowu
krzyki. I jeszcze wrzaski.
Wrota bramy rozchyliły się, ciągnięte przez dziesiątki mieszkańców.
233
Cohen opuścił miecz.
— Aha — ucieszył się. — Nabrali rozumu, co?
Sapiąc nieco, ordyńcy powlekli się przez bramę. Tłum przyglądał się im
w milczeniu. Kilku gwardzistów leżało martwych na ulicy. Większa ich liczba
zdjęła hełmy i postanowiła doczekać nowej, świetlanej i cywilnej przyszłości,
gdzie człowiek mniejszą ma szansę, by zostać pobity na śmierć przez gniewny
tłum.
Wszystkie oczy wpatrywały się w Cohena. Twarze obracały się za nim jak
kwiaty za słońcem.
On sam nie zwracał uwagi na ludzi.
— Crowdie Potężny? — zwrócił się do Caleba.
— Nie żyje.
— Niemożliwe. Był okazem zdrowia, kiedy widziałem się z nim parę miesięcy
temu. Wyruszał z nową misją i w ogóle.
— Nie żyje.
— Co się stało?
— Słyszałeś o Straszliwym Ludożerczym Leniwcu z Ciup?
— Ten, co podobno strzeże wielkiego rubinu szalonego boga węży?
— Ten sam. No więc. . . rzeczywiście był.
Tłum rozstąpił się, by przepuścić ordę. Jedna czy dwie osoby próbowały kla-
skać, ale szybko je uciszono. Taką ciszę Saveloy słyszał dotąd tylko w najbardziej pobożnych świ ˛
atyniach24.
Rozlegały się jednak szepty, wznoszące się wśród tego czujnego milczenia
niczym bąble powietrza w garnku wody na ogniu.
Brzmiały tak:
„Czerwona Armia. Czerwona Armia. Czerwona Armia”.
— A jak tam Organdy Mozolny? Wciąż dobrze się miewa w Howondalandzie,
jak słyszałem.
— Nie żyje. Zatrucie metalem.
— Jak?
— Trzy miecze w brzuch.
„Czerwona Armia!”.
— Rębacz Mungo?
— Uznany za zabitego w Skundzie.
— Uznany?
— Wiesz, znaleźli tylko jego głowę.
„Czerwona Armia!”.
24Jedynym dźwiękiem, jaki orda słyszała w świątyniach, były krzyki: „Niewierny! Ukradł Dro-gocenne Oko naszego. . . twoja żona jest wielkim hipopotamem!”.
234
Orda zbliżyła się do wewnętrznej bramy Zakazanego Miasta. Tłum podążał za nią w bezpiecznej odległości.
Ta brama także była zamknięta, a przed nią stało dwóch potężnych gwardzi-
stów. Wyraz twarzy mieli typowy dla ludzi, którym kazano pilnować bramy, więc
zamierzają pilnować bramy, choćby nie wiem co. Wojsko opiera się na takich,
którzy pilnują bram, mostów lub przejść, choćby nie wiem co, i często powstają
heroiczne poematy ku ich czci. Zwykle pośmiertne.
— Gosbar Przytomny?
— Umarł w łóżku, jak słyszałem.
— Nie stary Gosbar!
— Każdy musi się czasem przespać.
— I nie tylko to musi — wtrącił Mały Willie. — Naprawdę potrzebuję do
wychodka.
— No, stoisz przecież przed murem.
— Ale wszyscy patrzą. To by. . . nie było cywilizowane.
Cohen podszedł do gwardzistów.
— Dobra, będę się skracał. Zgoda? Wolicie raczej zginąć, niż zdradzić swoje-
go cesarza?
Gwardziści patrzyli nieruchomo przed siebie.
— Jasne, rozumiem. — Wyjął miecz. Jakaś myśl przyszła mu do głowy. —
A Nurker? — zapytał. — Wielki Nurker? Twardy jak stare buty, nie ma co.
— Ość — odparł Caleb.
— Nurker? Kiedyś zabił sześć trolli tylko. . .
— Udławił się ością w owsiance. Myślałem, że wiesz. Przykro mi.
Cohen popatrzył na niego. Potem na swój miecz. I na gwardzistów. Przez
chwilę trwała cisza, zakłócana tylko uderzeniami kropel deszczu.
— Wiecie, chłopcy — powiedział głosem nagle tak znużonym, że Saveloy zo-
baczył, jak tutaj, w chwili tryumfu, rozwiera się nagle otchłań. — Miałem zamiar odrąbać wam głowy. Ale. . . jaki to ma właściwie sens? Znaczy, kiedy się dobrze zastanowić, to po co? Jaka to różnica?
Gwardziści wciąż patrzyli przed siebie, ale oczy im się rozszerzały.
Saveloy obejrzał się.
— I tak w końcu umrzecie, wcześniej czy później — ciągnął Cohen. — I tyle.
Przeżywasz swoje życie, jak najlepiej potrafisz, a potem to już nie ma znaczenia, bo jesteś martwy. . .
|