— A czujecie, jak tu ciepło? — usłyszeli głos Błotosmętka. — To oznacza, że zjechaliśmy porządny kawałek. Może milę. Zapadło milczenie. Po jakimś czasie Błotosmętek oznajmił: — Zgubiłem hubkę z krzesiwem. A po dłuższej przerwie Julia powiedziała: — Okropnie zaschło mi w gardle. Nikt nie próbował się zastanawiać, co można teraz zrobić, bo wydawało się oczywiste, że sytuacja jest zupełnie beznadziejna. I nawet nie odczuwali tego tak strasznie, jak można by się spodziewać. Byli po prostu za bardzo zmęczeni. Siedzieli tak długo w ciszy i ciemności, aż nagle, bez najmniejszej zapowiedzi, rozległ się bardzo dziwny głos. Od razu wiedzieli, że to nie jest TEN głos, ten jedyny na całym świecie głos, o którym każde z nich w sercu marzyło: głos Aslana. Był to mroczny, płaski głos, wprost — jeśli wiecie, co chcę przez to powiedzieć — czarny jak smoła. Usłyszeli pytanie: — Co tutaj robicie, istoty z Nadziemia? Rozdział 10 PODRÓŻ BEZ SŁOŃCA KTO TU JEST? — wykrzyknęło troje wędrowców. — Jestem Strażnikiem Marchii Podziemia i mam ze sobą stu Ziemistych pod bronią — nadeszła odpowiedź. — Powiedzcie mi natychmiast, kim jesteście i z czym przychodzicie do Królestwa Otchłani. — Wpadliśmy tu przypadkiem... — rzekł Błotosmętek, nie bardzo mijając się z prawdą. — Wielu wpada, lecz tylko nieliczni wracają do krajów oświetlonych słońcem — powiedział głos. — Bądźcie teraz gotowi pójść za mną do królowej Otchłani. — Czego ona od nas chce? — zapytał Eustachy ostrożnie. — Nie wiem — odrzekł głos. — Jeżeli taka jest jej wola, nie ma co się pytać. Trzeba ją wykonać. Kiedy ucichły te słowa, rozległ się trzask przypominający mały wybuch i nagle zimne, szaroniebieskie światło zalało podziemie. Wszelkie nadzieje na to, że głos chełpił się bezpodstawnie, wspominając o swoich stu towarzyszach, rozwiały się natychmiast. Byli najróżniejszych rozmiarów i kształtów, od małych gnomów, ledwo sięgających dzieciom do kolan, po okazałe postacie, wyższe od dorosłych ludzi. Wszyscy byli uzbrojeni w trójzęby, wszyscy byli upiornie bladzi i wszyscy stali nieruchomo jak posągi. Niektórzy mieli ogony, inni nie, niektórzy mieli wielkie brody, inni zaś okrągłe, gładkie twarze, wielkie jak dynie. Były tam nosy długie i spiczaste, nosy długie, lecz okrągłe jak małe trąby słonia, i nosy wielkie i mięsiste. Niektórzy mieli pojedyncze rogi wyrastające ze środka czoła. Tylko pod jednym względem wszyscy byli do siebie podobni: każdy miał twarz tak smutną, jak tylko to jest w ogóle możliwe. Byli tak smutni, że po chwili Julia prawie zapomniała, że się ich boi. Poczuła wielką potrzebę rozchmurzenia tych ponuraków. — Pięknie — odezwał się Błotosmętek, zacierając dłonie. — Tego właśnie potrzebowałem. Jeżeli te typy nie nauczą mnie poważnego stosunku do życia, to nie mam pojęcia, kto by to mógł zrobić. Spójrzcie na tego gościa z wąsami morsa albo na tego z... — Wstawać — przerwał mu przywódca Ziemistych. Nic innego nie można było zrobić. Trójka wędrowców wygramoliła się spod zwałów kamieni i ziemi i schwyciła za ręce. W takich chwilach dobrze jest czuć dotyk ręki przyjaciela. Ziemiści otoczyli ich ze wszystkich stron, krocząc cicho na wielkich, miękkich stopach. Niektóre z tych stóp miały po pięć palców, inne po sześć, a jeszcze inne w ogóle ich nie miały. — Maszerować — rozkazał Strażnik. Zimne światło pochodziło z wielkiej kuli na końcu żerdzi, którą niósł na czele pochodu najwyższy z gnomów. W ponurym blasku zobaczyli teraz, że są w naturalnej pieczarze; ściany i sklepienie były powybrzuszane, poskręcane i ponacinane w tysiące fantastycznych kształtów, a kamienna posadzka stopniowo się obniżała. Dla Julii było to o wiele gorsze niż dla pozostałych, ponieważ nie znosiła ciemnych miejsc pod ziemią. Po jakimś czasie pieczara znacznie się obniżyła i zwęziła, Ziemisty z latarnią stanął z boku, a gnomy pochyliły się nisko (nie wszystkie musiały to zresztą zrobić) i jeden po drugim zaczęły się wciskać w jakąś małą, czarną szczelinę. W tym momencie Julia poczuła, że dłużej tego nie wytrzyma. — Nie mogę tam wejść, nie mogę, nie mogę! — wyrzuciła z siebie. Ziemiści nic nie powiedzieli, tylko opuścili trójzęby i wycelowali w Julię. — Spokojnie, Pole — rzekł Błotosmętek. — Te wielkie typy nie właziłyby tam, gdyby w środku nie było szerzej i wyżej. No i jest jedna dobra rzecz w całym tym podziemnym interesie: nie będzie nigdy padało. — Och, ty tego nie zrozumiesz. Ja nie mogę — zawodziła Julia. — Pomyśl, jak JA czułem się tam, na skraju urwiska — powiedział Eustachy. — Idź pierwszy, Błotosmętku, ja włażę na końcu. — Słusznie — rzekł błotowij, klękając na skalistym podłożu. — Złap mnie za piętę, Pole, a Scrubb niech złapie za twoją. Będzie doskonale! — Doskonale! — wykrztusiła Julia. Ale i ona uklękła, i za chwilę wszyscy wcisnęli się na czworakach w ciemną dziurę. Było to okropne miejsce. Trzeba było się czołgać w ciemności z nosem przy ziemi, a wydawało się, że trwa to z pól godziny, choć w rzeczywistości mogło trwać pięć minut. Było gorąco. Julia czuła, że się dusi. Ale w końcu zobaczyli przed sobą słabe światło, tunel powiększył się i wyleźli z niego, zgrzani, brudni i dygocący ze strachu, do jaskini tak wielkiej, że trudno było w ogóle nazwać ją jaskinią.
|