— Nigdy się nie wdrapiemy po tym świństwie z powrotem — rozległ się głos Scrubba...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Wtedy z nagła ozwał się z niebios cudowny głos, wychwalający mój czyn miłosierny:— Niech mnie wszyscy diabli, synu! To ci będzie policzone!— A niech...
»
- mówi minister - chcecie tak pomagać, żeby cesarstwo nic z tego nie miało? I tu, razem z ministrem, nasza prasa głos podnosi i zbuntowanym dobroczyńcom wytyka, że...
»
Drżę, iż kiedyś głos ludu, ach, nazbyt prawdziwy, Rzuci im w oczy winy matki nieszczęśliwej; 338 Drżę, iż dźwigając smętnie to haniebne...
»
Wyjątek z tajnych instrukcji Wysokiej Wenty17„Papież, jaki by nie był, nie zbliży się nigdy do tajnych stowa­rzyszeń; to tajne stowarzyszenia powinny...
»
- Mówią też, że pomagają mu Aes Sedai! - wykrzyk­nął jakiś męski głos z tłumu zgromadzonego w kolejce...
»
Birch otrzymał prekluzję i zmienił swój fach w 1881 roku, niemniej nigdy nie rozmawiał na ten temat, jeżeli tylko mógł go uniknąć...
»
już nie zazdrość i irytacja, a prawdziwa nienawiść do jego kroków, sztucznego śmiechu i głosu zawładnęła Olgą Michajłowną...
»
Watażka przerwał, bo mu głos urwał się w gardle i stał się prawie jęczący, a twarz Heleny to rumieniła się, to bladła...
»
- Alem nigdy tego nie robił: żyłem, ubierałem się i bawiłem na własny koszt, aby nie ob- ciążać twego skarbu...
»
- Albo z miłości do ciebie, Mistrzu Robintonie?Harfiarz nigdy nie słyszał takiego tonu w głosie Siwspa...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


— A czujecie, jak tu ciepło? — usłyszeli głos Błotosmętka. — To oznacza, że zjechaliśmy porządny ka­wałek. Może milę.
Zapadło milczenie. Po jakimś czasie Błotosmętek oznajmił:
— Zgubiłem hubkę z krzesiwem.
A po dłuższej przerwie Julia powiedziała:
— Okropnie zaschło mi w gardle.
Nikt nie próbował się zastanawiać, co można teraz zrobić, bo wydawało się oczywiste, że sytuacja jest zupełnie beznadziejna. I nawet nie odczuwali tego tak strasznie, jak można by się spodziewać. Byli po prostu za bardzo zmęczeni.
Siedzieli tak długo w ciszy i ciemności, aż nagle, bez najmniejszej zapowiedzi, rozległ się bardzo dziwny głos. Od razu wiedzieli, że to nie jest TEN głos, ten jedyny na całym świecie głos, o którym każde z nich w sercu marzyło: głos Aslana. Był to mroczny, płaski głos, wprost — jeśli wiecie, co chcę przez to powie­dzieć — czarny jak smoła. Usłyszeli pytanie:
— Co tutaj robicie, istoty z Nadziemia?
 
Rozdział 10
PODRÓŻ BEZ SŁOŃCA
 
 
KTO TU JEST? — wykrzyknęło troje wędrowców.
— Jestem Strażnikiem Marchii Podziemia i mam ze sobą stu Ziemistych pod bronią — nadeszła od­powiedź. — Powiedzcie mi natychmiast, kim jeste­ście i z czym przychodzicie do Królestwa Otchłani.
— Wpadliśmy tu przypadkiem... — rzekł Błotosmętek, nie bardzo mijając się z prawdą.
— Wielu wpada, lecz tylko nieliczni wracają do krajów oświetlonych słońcem — powiedział głos. — Bądźcie teraz gotowi pójść za mną do królowej Ot­chłani.
— Czego ona od nas chce? — zapytał Eustachy ostrożnie.
— Nie wiem — odrzekł głos. — Jeżeli taka jest jej wola, nie ma co się pytać. Trzeba ją wykonać.
Kiedy ucichły te słowa, rozległ się trzask przypomi­nający mały wybuch i nagle zimne, szaroniebieskie światło zalało podziemie. Wszelkie nadzieje na to, że głos chełpił się bezpodstawnie, wspominając o swoich stu towarzyszach, rozwiały się natychmiast.
Byli najróżniejszych rozmiarów i kształtów, od ma­łych gnomów, ledwo sięgających dzieciom do kolan, po okazałe postacie, wyższe od dorosłych ludzi. Wszy­scy byli uzbrojeni w trójzęby, wszyscy byli upiornie bladzi i wszyscy stali nieruchomo jak posągi. Niektó­rzy mieli ogony, inni nie, niektórzy mieli wielkie bro­dy, inni zaś okrągłe, gładkie twarze, wielkie jak dynie. Były tam nosy długie i spiczaste, nosy długie, lecz okrągłe jak małe trąby słonia, i nosy wielkie i mięsiste. Niektórzy mieli pojedyncze rogi wyrastające ze środka czoła. Tylko pod jednym względem wszyscy byli do siebie podobni: każdy miał twarz tak smutną, jak tyl­ko to jest w ogóle możliwe. Byli tak smutni, że po chwili Julia prawie zapomniała, że się ich boi. Poczuła wielką potrzebę rozchmurzenia tych ponuraków.
— Pięknie — odezwał się Błotosmętek, zaciera­jąc dłonie. — Tego właśnie potrzebowałem. Jeżeli te typy nie nauczą mnie poważnego stosunku do życia, to nie mam pojęcia, kto by to mógł zrobić. Spójrzcie na tego gościa z wąsami morsa albo na tego z...
— Wstawać — przerwał mu przywódca Zie­mistych.
Nic innego nie można było zrobić. Trójka wędrow­ców wygramoliła się spod zwałów kamieni i ziemi i schwyciła za ręce. W takich chwilach dobrze jest czuć dotyk ręki przyjaciela. Ziemiści otoczyli ich ze wszystkich stron, krocząc cicho na wielkich, miękkich stopach. Niektóre z tych stóp miały po pięć palców, inne po sześć, a jeszcze inne w ogóle ich nie miały.
— Maszerować — rozkazał Strażnik.
Zimne światło pochodziło z wielkiej kuli na końcu żerdzi, którą niósł na czele pochodu najwyższy z gno­mów. W ponurym blasku zobaczyli teraz, że są w na­turalnej pieczarze; ściany i sklepienie były powybrzuszane, poskręcane i ponacinane w tysiące fantastycz­nych kształtów, a kamienna posadzka stopniowo się obniżała. Dla Julii było to o wiele gorsze niż dla po­zostałych, ponieważ nie znosiła ciemnych miejsc pod ziemią. Po jakimś czasie pieczara znacznie się obniżyła i zwęziła, Ziemisty z latarnią stanął z boku, a gnomy pochyliły się nisko (nie wszystkie musiały to zresztą zrobić) i jeden po drugim zaczęły się wciskać w jakąś małą, czarną szczelinę. W tym momencie Julia po­czuła, że dłużej tego nie wytrzyma.
— Nie mogę tam wejść, nie mogę, nie mogę! — wyrzuciła z siebie.
Ziemiści nic nie powiedzieli, tylko opuścili trój­zęby i wycelowali w Julię.
— Spokojnie, Pole — rzekł Błotosmętek. — Te wielkie typy nie właziłyby tam, gdyby w środku nie było szerzej i wyżej. No i jest jedna dobra rzecz w ca­łym tym podziemnym interesie: nie będzie nigdy pa­dało.
— Och, ty tego nie zrozumiesz. Ja nie mogę — zawodziła Julia.
— Pomyśl, jak JA czułem się tam, na skraju ur­wiska — powiedział Eustachy. — Idź pierwszy, Błotosmętku, ja włażę na końcu.
— Słusznie — rzekł błotowij, klękając na skali­stym podłożu. — Złap mnie za piętę, Pole, a Scrubb niech złapie za twoją. Będzie doskonale!
— Doskonale! — wykrztusiła Julia. Ale i ona uklękła, i za chwilę wszyscy wcisnęli się na czwora­kach w ciemną dziurę. Było to okropne miejsce. Trze­ba było się czołgać w ciemności z nosem przy ziemi, a wydawało się, że trwa to z pól godziny, choć w rze­czywistości mogło trwać pięć minut. Było gorąco. Ju­lia czuła, że się dusi. Ale w końcu zobaczyli przed sobą słabe światło, tunel powiększył się i wyleźli z nie­go, zgrzani, brudni i dygocący ze strachu, do jaskini tak wielkiej, że trudno było w ogóle nazwać ją ja­skinią.

Powered by MyScript