Zgłoszono jego zniknięcie i Campbell rozpracowuje tę sprawę. — Dziwna zbieżność; jego nazwisko wypłynęło nagle w związku z napadem na pociąg w Bedhampton. — Czyżby? W jaki sposób? — Inna stara dama, albo przynajmniej w średnim wieku. Gdy pociąg zatrzymał się pod fałszywym sygnałem, wiele osób obudziło się i wyjrzało na korytarz. Ta kobieta, która mieszka w Chadminster i zna kanonika z widzenia, twierdzi, że widziała go wchodzącego do pociągu. Myślała, że wysiadł zobaczyć co się dzieje i wracał. Prześledziliśmy to, ponieważ doniesiono o jego zaginięciu. — Zaraz — pociąg został zatrzymany o 5.30. Kanonik opuścił hotel niedługo po 3.00. Tak, to dałoby się zrobić. Gdyby został tam zawieziony — powiedzmy — wyścigowym samochodem… — Więc wracamy znowu do Malinowskiego? Sir Ronald spojrzał na swoje bazgroły: — Co za buldog z ciebie, Fred. Pół godziny później nadinspektor Davy wchodził do cichego i raczej skromnego biura. Wielki mężczyzna siedzący za biurkiem podniósł się i wyciągnął rękę. — Nadinspektor Davy? Proszę siadać. Może cygaro? Nadinspektor potrząsnął głową. — Muszę przeprosić — powiedział swoim głębokim głosem farmera — że zajmuję pański cenny czas. Pan Robinson uśmiechnął się. Był to tęgi, bardzo dobrze ubrany mężczyzna. Miał żółtawą twarz, ciemne, smutne oczy i duże, szerokie usta. Uśmiechał się często, prezentując ogromne zęby. — Wolałbym z tobą jadać — pomyślał Davy, zgoła niestosownie. Angielski owego pogodnego gentlemana był doskonały, bez jakiegokolwiek akcentu, ale on sarn nie był Anglikiem. Tata był ciekaw, ile osób interesowało się, jakiej naprawdę narodowości jest pan Robinson. — Cóż więc mogę zrobić dla pana? — Chciałbym wiedzieć — rzekł Tata — czyją własnością jest hotel „Bertram”. Wyraz twarzy Robinsona nie zmienił się. Usłyszawszy nazwę hotelu nie okazał zdziwienia, ani oznak, że jest mu znana. Powiedział w zamyśleniu: — Chciałby pan wiedzieć, czyją własnością jest hotel „Bertram”. Myślę, że to ten na Pond Street, w bok od Picadilly? — Właśnie ten. — Od czasu do czasu sam się tam zatrzymywałem. Spokojny lokal. Dobrze prowadzony. — Tak — rzekł Tata. — Bardzo dobrze prowadzony. — I pan chce wiedzieć, kto jest właścicielem? Na pewno łatwo to sprawdzić? W jego uśmiechu była lekka ironia. — Zwykłymi kanałami? O tak. — Tata wyjął z kieszeni mały kawałek papieru i przeczytał trzy czy cztery nazwiska i adresy. — Widzę — powiedział Robinson — że ktoś zadał sobie masę trudu. Interesujące. I pan przychodzi z tym do mnie? — Jeżeli ktokolwiek zna prawdę, to pan, z pewnością. — W tej chwili nie wiem. Ale mam sposoby uzyskania informacji. Ma się — wzruszył tłustymi ramionami — ma się kontakty. — Tak, sir — rzekł nadinspektor z nieporuszoną twarzą. Robinson popatrzył na niego, potem podniósł słuchawkę telefonu stojącego na biurku. — Sonia? Połącz mnie z Carlosem. — Czekał moment, potem powiedział znowu: — Carlos? — rzucił szybko pół tuzina zdań w obcym języku, którego Davy nie mógł rozpoznać. Nadinspektor władał dobrze francuskim. Powierzchownie znał włoski, rozumiał prosty język podróżujących Niemców. Znał brzmienie hiszpańskiego, rosyjskiego i arabskiego, choć ich nie rozumiał. Ten język nie był żadnym z nich. Nieśmiało zaryzykował przypuszczenie, że mógł to być turecki, perski albo armeński, ale nawet tego nie był żadną miarą pewny. Pan Robinson odłożył słuchawkę. — Myślę, że nie będziemy musieli długo czekać. Wie pan, sam jestem zainteresowany. Nawet bardzo. Od czasu do czasu chciałem się dowiedzieć… Tata spojrzał pytająco. — … o hotel „Bertram” — ciągnął Robinson. — O jego finanse. Ciekawe, jak to się może opłacać. Nigdy nie zajmowałem się takimi interesami. Komfortowy hotel z niezwykle sprawnym personelem ceni się wysoko… Tak, jestem ciekaw. — Spojrzał na Tatę. — Wie pan, dlaczego? — Jeszcze nie, ale domyślani się. — Jest kilka możliwości — powiedział Robinson w zamyśleniu. — Tak jak w muzyce. W oktawie jest tylko osiem nut, ale jeśli zacznie się je kojarzyć, można uzyskać kilka milionów kombinacji. Pewien muzyk mówił mi kiedyś, że nie dobywa się dwukrotnie tego samego tonu. Niezwykle zajmujące. Rozległ się cichy brzęczyk i Robinson podniósł słuchawkę. — Tak? Owszem, byłeś bardzo szybki. Jestem zadowolony. Wiem. Ach! Amsterdam, tak… Aha… Dziękuję… Tak. Przeliterujesz to? Dobrze. Zapisał coś szybko na leżącym obok bloku listowym. — Mam nadzieję, że przyda się to panu — powiedział wyrywając kartkę i podając ją przez biurko Davy’emu, który odczytał głośno nazwisko „Wilhelm Hoffman”. — Szwajcar — poinformował Robinson. — Chociaż nie, raczej urodzony w Szwajcarii. Ma spore wpływy w kołach bankowych, a choć trzyma się ściśle prawa, ma na koncie dużo wątpliwych interesów. Działa wyłącznie na kontynencie, nie w Anglii. — Ach tak?
|