Mary Carson usiadła ciężko przy biurku, przysunęła sobie jeszcze jedną kartkę papieru i znów zaczęła pisać. Tym razem nie szło jej tak gładko jak poprzednio. Co chwila przerywała, żeby się zastanowić, po czym podejmowała pisanie, odsłaniając zęby w nienaturalnym uśmiechu. Miała widać dużo do powiedzenia, bo słowa tłoczyły się ciasno jedno koło drugiego, linijka tuż za linijką, a mimo to niezbędna okazała się druga kartka. Na koniec przeczytała, co napisała, wzięła wszystkie kartki, złożyła je i wsunęła do koperty, którą następnie zapieczętowała czerwonym woskiem. Tylko Paddy, Fee, Bob, Jack i Meggie wybierali się na przyjęcie. Hughie i Stuart zostali z maluchami, co przyjęli w głębi ducha z dużą ulgą. Pierwszy raz w życiu Mary Carson rozwiązała pończochę, żeby wypuścić z niej mole, i wszyscy sprawili sobie nowe ubrania, najlepsze, jakie można było dostać w Gilly. Paddy, Bob i Jack nie potrafili swobodnie się poruszać, ubrani w wykrochmalone gorsy, wysokie kołnierzyki, białe muchy i kamizelki, czarne fraki i spodnie. Na tę uroczystość obowiązywały stroje wieczorowe, białą mucha i frak dla panów, długie suknie dla pań. Suknia Fee, podkreślająca jej urodę, uszyta z niebieskoszarej krepy o soczystym odcieniu, z dużym dekoltem, obcisłymi długimi rękawami, obficie wyszywana perełkami, w stylu królowej Marii Szkockiej, opadała do ziemi miękkimi fałdami. Podobnie jak owa władcza dama, Fee miała włosy ułożone w miękkie pukle, zaczesane do tyłu i upięte, a w sklepie w Gilly znalazł się dla niej naszyjnik i kolczyki ze sztucznych pereł, które z daleka mogły z powodzeniem uchodzić zza prawdziwe. Wspaniały wachlarz ze strusich piór, ufarbowany na ten sam kolor, dopełniał całości, wcale nie ostentacyjnej, jak by się na pierwszy rzut oka zdawało. Kiedy Fee i Paddy wyłonili się ze swego pokoju, chłopcy wybałuszyli oczy. W całym swoim życiu nie widzieli, żeby rodzice prezentowali się tak po królewsku urodziwie, tak obco. Paddy wyglądał na swoje sześćdziesiąt jeden lat, ale tak dystyngowanie, że mógłby uchodzić za męża stanu. Czterdziestoośmioletnia Fee, niespodziewanie wydawała się o dziesięć lat młodsza, piękna, pełna życia, cudownie uśmiechnięta. Jims i Patsy wybuchnęli rozdzierającym płaczem, nie chcąc patrzeć na mamę i tatę, póki nie odzyskają normalnego wyglądu. Wśród konsternacji i zamieszania zapomniano o dostojeństwie; mama i tata zachowywali się tak samo jak zawsze i po chwili bliźniacy rozpromienili się pełnymi podziwu uśmiechami. Ale najdłużej przyglądano się Meggie. Krawcowa w Gilly, może wspominając swoje dziewczęce lata, a przy tym zagniewana, że wszystkie inne zaproszone panny pozamawiały suknie w Sydney, włożyła dużo serca w suknię Meggie. Suknia byłą bez rękawów, z głęboko wyciętym, marszczonym dekoltem. Fee miała wątpliwości, ale Meggie błagała ją o zgodę, a krawcowa zapewniała, że wszystkie dziewczęta będą podobnie ubrane - czy chciałaby, żeby śmiano się z jej córki, że jest niemodną prowincjonalną gąską? Tak więc Fee dała się przekonać. Suknia, uszyta z jedwabnej żorżety, z lekka tylko zaznaczoną talią, w biodrach była opasana szarfą z tego samego materiału. Jej kolor jasnoszary, o różowawym odcieniu, nazywano popielatym różem. Razem z krawcową Meggie wyhaftowała całą suknię w drobniutkie, różowe pączki róż. Przycięła też włosy na krótką fryzurkę która zdobyła sobie zwolenniczki nawet pośród dziewcząt w Gilly. Kręciły się wprawdzie za mocno jak na obowiązującą modę, ale w krótszych było jej bardziej do twarzy niż w długich. Paddy otworzył usta, żeby ryknąć, gdy zobaczył Meggie, która już nie była jego małą dziewczynką, ale zamknął je z powrotem, nie wypowiedziawszy ani słowa. Nauczyła go czegoś tamta scena przed laty z Frankiem na plebanii. Nie, nie mogła przecież pozostać na zawsze jego małą córeczką. Była młodą kobietą, którą onieśmielała przemiana, jaką zobaczyła w lustrze. Czemu miałby biedactwu utrudniać życie?
|