Mój polistyrenowy kubek do kawy spoczywał zamknięty na małym stoliku obok drzwi, jego zawartość dawno już stała się chłodna i niesmaczna, chyba że ktoś byłby...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
spełnienie przez przychodzącego świeżo człowieka, w jego historyczności, posiada ono moc, która budzi, a nie moc, która obdarza, bo ta raczej zwodziłaby...
»
było pilno porwać z teatru tę, która miała zostać hrabiną de Telek, i zabrać ją daleko, bardzo daleko; tak daleko, aby była tylko jego niczyja więcej!...
»
· Automatyczne uleganie autorytetom oznaczać może uleganie jedynie symbolom czy oznakom autorytetu, nie zaś jego istocie...
»
współobywatelom, że właściwie jego wypychano, ażeby się bił z synem margrabiego o obra- zę księcia Napoleona – mais je leur ai dit 353 –...
»
Wtpliwoci co do stanu psychicznego wiadka i jego stanu rozwoju umysowego mog wynika z informacji uzyskanych od innych osb w toku postpowania przygotowawczego, w...
»
Mieszka, który do innego obejścia i innych stosunków przywykł z Jordanem, drażniła zarówno wyniosłość biskupa, jak i to, że pod bokiem jego, który zwykł...
»
Jednakże gdy opuścił swe zakrwawione ręce – gdy od trucizny dotyku Foula jego usta poczerniały i napuchły tak, że nie mógł dłużej wytrzymać dotyku...
»
Wejście do tego zakątka ciepła i światła przyniosło Mellesowi ogromną ulgę; poczuł, jak pod wpływem ciepła rozluźniają się jego napięte mięśnie...
»
zanosi³o siê na to, ¿e wp³yw jego stanie siê powszech­nym; ale Bóg wypuœci³ ze swego oœrodka b³yskawicê mocy, b³yskawicê gniewu potê¿niejsz¹ od...
»
Wytworzenie si przywizania zaley od wraliwoci matki na potrzeby dziecka, ale rwnie od jego temperamentu (dzieci czciej reagujce strachem silniej reaguj...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Postawiłem go tam dzisiaj rano i zapomniałem o nim aż do czasu, gdy padł nań przypadkiem mój wzrok. Pracowałem, nie robiąc sobie przerwy ani na kawę, ani na lunch; ten dzień przyniósł mi tyle radości. Został ukończony naprawdę ważny etap, chociaż reszta personelu muzeum nigdy tego nie zauważy. Teraz czas odpocząć, świętować, delektować się wszystkim tym, co znalazłem.
Podniosłem kubek zimnej kawy. Dlaczego by nie? Kilka słów, prosty gest...
Wypiłem łyk lodowatego szampana. Wspaniały.
Przeszedłem do telefonu, żeby zadzwonić do Elaine. Ten dzień wart był większego świętowania niż kubek, który trzymałem. Akurat gdy moja ręka miała opaść na aparat, telefon zadzwonił. Przestraszyłem się, potem jednak podniosłem słuchawkę.
- Halo? - rzuciłem. Nic.
- Halo?
Znowu nic. Nie... Coś.
Nie mogło to być jakieś wariackie wydzwanianie na chybił trafił, bo jest to numer wewnętrzny.
- Mów, co masz powiedzieć, albo przestań się czaić - powiedziałem.
Dobiegły mnie opanowane, wychodzące z głębi gardła, wolno wypowiadane słowa. Głosu nie mogłem rozpoznać.
- Feniks... Feniks... jasno lśni - usłyszałem.
- Dlaczego mnie ostrzegasz, dupku?
- Berek. Teraz... ty. Połączenie się urwało.
Nacisnąłem kilka razy guzik, rozbudziłem telefonistkę.
- Elsie, ta osoba, która właśnie do mnie dzwoniła, jakie były dokładnie słowa... - spytałem.
- Co takiego? Przez cały dzień nie łączyłam do ciebie żadnych rozmów, Dave.
- Och.
- Wszystko w porządku?
- Krótkie spięcie albo coś takiego - powiedziałem. - Dzięki.
Odłożyłem słuchawkę na widełki i wypiłem jednym haustem resztę szampana. Nie była to już przyjemność, ale po prostu jedna z czynności przy sprzątaniu. Pomacałem palcami tektytowy wisiorek, który nosiłem, szorstkość mojej sprzączki od paska zrobionej z lawy, koral w moim pasku od zegarka. Otworzyłem dyplomatkę i schowałem w niej pewne przedmioty, których używałem. Kilka innych wyjąłem i wrzuciłem je do kieszeni.
Nie zrozumiałem sensu, ale po pierwszych słowach wiedziałem, że trzeba to traktować poważnie. Myślałem intensywnie. Wciąż nie miałem odpowiedzi, po wszystkich tych latach. Ale wiedziałem, że oznacza to niebezpieczeństwo. I wiedziałem, że może ono przybrać każdą postać.
Zatrzasnąłem teczkę. Przynajmniej zdarzyło się to dzisiaj, a nie, powiedzmy, wczoraj. Byłem lepiej przygotowany.
Zamknąłem okno i wyłączyłem wentylator. Zastanawiałem się, czy powinienem podążyć do mojej kryjówki. Oczywiście, ktoś mógł właśnie tego ode mnie oczekiwać.
Poszedłem korytarzem i zapukałem do na wpół otwartych drzwi mojego szefa.
- Wejdź, Dave. Co jest grane? - zapytał.
Mikę Thorley, zbliżający się do czterdziestki, z wąsami, dobrze ubrany, odłożył plik papierów i wpatrywał się w zgaszoną fajkę w wielkiej popielniczce.
- Małe komplikacje w moim życiu - odparłem. - Będzie w porządku, jeśli podbiję dziś wcześniej kartę?
- Pewnie. Mam nadzieję, że nie jest to zbyt poważna sprawa.
Wzruszyłem ramionami.
- Ja też mam taką nadzieję. Ale jeśli stanie się poważna, będę prawdopodobnie potrzebował kilku dni.
Poruszał przez chwilę wargami, potem skinął głową.
- Zajrzysz tu?
- Oczywiście.
- Chodzi tylko o to, że chciałbym, byś już wkrótce zaopiekował się wszystkimi tymi afrykańskimi rzeczami.
- W porządku. Są tam ładne okazy - powiedziałem. Podniósł ręce.
- Dobrze. Rób, co musisz zrobić.
- Dzięki. - Zacząłem się zbierać do wyjścia i wtedy powiedziałem: - Jeszcze jedno.
- Tak?
- Czy ktoś pytał o mnie... o cokolwiek? i Zaczął potrząsać głową, ale przestał.
- Chyba że wliczyć tego reportera - odparł. ; - Jakiego reportera?
- Faceta, który dzwonił któregoś dnia, bo pisał artykuł o naszych nowych nabytkach. Pojawiło się oczywiście twoje nazwisko, więc miał kilka ogólnych pytań. Zwykłe sprawy, na przykład od jak dawna u nas jesteś, skąd się wziąłeś. Wiesz.
- Jak się nazywał?
- Wolfgang czy Walford. Coś w tym rodzaju.
- Jaka gazeta?
- „The Times”.
Skinąłem głową.
- Dobrze. Do zobaczenia.
- Uważaj na siebie.

Powered by MyScript