Poza tym oczywiście traktował ich jako nowy element w rozgrywce, ponieważ zaczynali stanowić sporą siłę. Postępował zgodnie z radą Machiavellego: „Wspieraj nowego, słabego sąsiada, aby osłabić siły starych i potężnych”. Frank dopił kawę, a potem stopniowo, aby nie podrażnić dumy Arabów, przeszedł na angielski. – Jak wam się podobały przemówienia? – spytał, wpatrując się w czarne fusy na dnie swojej filiżanki. – John Boone taki sam jak zawsze – odparł stary Zeyk. Pozostali zaśmiali się zgryźliwie. – Kiedy mówi, że stworzy na Marsie całkowicie nową kulturę, ma jedynie na myśli, że poprze jedną z ziemskich kultur, a pozostałe będą prześladowane. Te, które on arbitralnie uzna za zacofane, zostaną skazane na zagładę. To pewna forma ataturkizmu. – Boone sądzi, że wszyscy mieszkańcy Marsa po prostu staną się Amerykanami – oświadczył mężczyzna imieniem Nejm. – Co w tym dziwnego? – uśmiechnął się Zeyk. – Na Ziemi to się już prawie dokonało. – Nie, nie – wtrącił Frank. – Musieliście go źle zrozumieć. Ludzie mówią, że Boone myśli tylko o własnych korzyściach, a to... – Ależ on naprawdę skupia się jedynie na sobie! – krzyknął gniewnie Nejm. – Żyje w sali pełnej luster! Sądzi, że przybyliśmy na Marsa, aby założyć filię starej, dobrej amerykańskiej superkultury i że wszyscy zgodzą się na ten plan, ponieważ stworzył go sam John Boone. – Nie potrafi zrozumieć, że niektórzy ludzie mają całkowicie odmienną wizję tej planety – dodał Zeyk. – To wcale nie tak. On po prostu z góry wie, że jego wizja jest najsensowniejsza ze wszystkich – zażartował Frank. Wybuchnęli śmiechem, ale na twarzach młodych Arabów pojawił się wyraźny grymas goryczy. Niemal wszyscy Saudyjczycy byli przekonani, że przed ich przybyciem na planetę Boone potajemnie sprzeciwiał się udzielonej przez Organizację Narodów Zjednoczonych zgodzie na osadnictwo arabskie. Frank celowo utwierdzał ich w tej wierze, która była zresztą niedaleka od prawdy, ponieważ John nienawidził wszelkich ideologii, które mogły w jakikolwiek sposób przeszkodzić mu w jego planach. Wymagał od wszystkich bezwzględnej akceptacji własnych pomysłów, uważając je za absolutnie najlepsze. Arabowie jednakże sądzili, że John właśnie ich nację darzy szczególną niechęcią. Młody Selim el-Hayil właśnie zamierzał coś powiedzieć, ale Frank rzucił mu szybkie, ostrzegawcze spojrzenie. Selim zawahał się na moment, po czym z wściekłością zacisnął usta. – Cóż, w gruncie rzeczy on nie jest wcale taki zły – powiedział lekko Frank. – Chociaż, prawdę mówiąc, faktycznie wyznał kiedyś, że jego zdaniem byłoby o wiele lepiej, gdyby Amerykanie i Rosjanie po przybyciu na planetę ogłosili ją swoją wyłączną posiadłością, jak zwykło się czynić w czasach wielkich odkryć geograficznych. Arabowie wybuchnęli krótkim, trochę wymuszonym, gorzkim śmiechem. Selim przygarbił się, jak po uderzeniu. Frank wzruszył ramionami, uśmiechnął się szeroko i uspokajająco rozłożył ręce. – Nie ma sprawy, przecież to tylko słowa! To znaczy... sam już nie wiem. A wy jak myślicie, czy John coś szykuje? Stary Zeyk uniósł z powagą brwi. – Boone’a nie można lekceważyć. Gdy Chalmers zbierał się do odejścia, pochwycił na moment badawcze spojrzenie Selima. Zszedł boczną uliczką – jednym z wąskich zaułków, które łączyły siedem głównych alei miasta. Większość tych uliczek była brukowana albo obsiana trawą, ale ta akurat została wylana betonem. Minął ukryte w niszy wejście do jednego z budynków, po czym zwolnił kroku i zatrzymał się przed oknem zamkniętego warsztatu szewskiego. Na tle ciężkich butów od walkera za szybą sklepowej witryny dostrzegł niewyraźny zarys swojej twarzy.
|