José Lezama Lima, Tratados en La Habana (74) 82 MORELLIANA Czemu to piszę? Nie myślę jasno, niemalże w ogóle nie myślę. Strzępy, zrywy, fragmenty, wszystko to szuka nowej formy, wtedy w grę wchodzi rytm i zaczynam pisać w tym rytmie, pisać dla niego, to on mnie popycha, a nie to, co nazywamy myślą i co tworzy prozę zarówno literacką, jak wszelką inną. Z początku jest tylko jakiś zamęt, który można zdefiniować wyłącznie za pomocą słów; z tego zamętu wyruszam i jeżeli to, co chcę wypowiedzieć (czy też to, co samo chce się wypowiedzieć), ma dosyć siły, natychmiast rozpoczyna się swing, rytmiczne kołysanie, które wynosi mnie na powierzchnię, wszystko rozświetla, łączy ów zamęt i tego, który jest jego ofiarą, w jakiejś trzeciej instancji, jasnej i niejako fatalnej: zdanie, akapit, stronica, rozdział, książka. To kołysanie, ten swing, w którym zamęt nabiera form, jest dla niego jedynym dowodem tego, że jest on potrzebny, albowiem gdy tylko ustaje, widzę, że nie mam nic więcej do powiedzenia. Jest również jedyną nagrodą za moją pracę: czuć, że to, co napisałem, jest niby grzbiet kota pod pieszczotą naelektryzowany i miarowo się wyginający. W ten sposób przez pisanie schodzę w głąb wulkanu, zbliżam się do Matek, łączę się ze środkiem - niech się dzieje co chce. Pisać - to rysować moje mandala i równocześnie obserwować je, stwarzać oczyszczenie w chwili oczyszczania się; ot i zajęcia biednego białego szamana w nylonowych gatkach. (99) 83 Człowiek robi odkrycie, że ma duszę, ilekroć poczuje, że jego ciało jest pasożytem, przyklejonym do nas robakiem. Wystarczy poczuć, że się żyje (nie tylko dlatego, że jest tak, a nie inaczej, że coś akceptujemy bo-tak-jest-jak-jest), aby najbliższa i najdroższa część naszego ciała, na przykład prawa ręka, natychmiast stała się przedmiotem ze wstrętem spełniającym swoją podwójną rolę, polegającą na tym, że jest mną i jest czymś tylko ze mną połączonym. Łykam zupę. Później w trakcie jakiejś lektury nagle myślę: Zupa jest we mnie, mam ją w woreczku, którego nigdy nie zobaczę - w żołądku”. Dotykam palcami i czuję wypukłość poruszającego się we mnie pokarmu. Tym jestem - workiem pełnym pokarmów. Wtedy rodzi się duch: „Nie, nie jestem tym”. Jakkolwiek (bądźmyż raz uczciwi) tak, jestem. Z możliwością małej wolty na użytek delikatnych: „Tak, jestem także i tym”. Albo o stopień wyżej: „Tak, jestem w tym”. Czytam „The Waves”, tę koronkę z popiołu, tę bajkę z piany. O trzydzieści centymetrów poniżej mych oczu zupa łagodnie bulgocze w worku mojego żołądka, włos rośnie mi na udzie, jakiś tłuszczak niepostrzeżenie zbiera się na plecach. Na zakończenie tego, co Balzac nazwałby „orgią”, jakieś pozbawione metafizycznego zacięcia indywiduum powiedziało mi, chcąc zrobić żart, że defekacja robi na nim wrażenie czegoś nierealnego. Przypominam sobie dokładnie jego słowa: „Wstajesz, odwracasz się, patrzysz i wtedy myślisz: - Niemożliwe! To ja to zrobiłem?”. (W wierszu Lorki: „Nie ma rady, synu mój, rzygaj, nie ma żadnej rady!” A zdaje się, że i zwariowany Swift powiedział: „Nie, że też Celia, Celia, Celia sra...!”). W literaturze wiele się mówi o bólu fizycznym spełniającym rolę metafizycznego ukłucia. Co do mnie, to każdy ból dwojako we mnie uderza: z jednej strony straszliwie podkreśla rozwód pomiędzy mną a moim ciałem (fałszywy rozwód, wymyślony po to, aby mnie pocieszyć), a równocześnie zbliża mnie do mojego ciała, narzuca mi je w formie bólu. Ten ból jest w większej mierze moim niż przyjemność czy też zwykła cenestezja. Jest prawdziwą więzią. Gdybym umiał rysować, przedstawiłbym alegorycznie ból wyganiający duszę z ciała, ale ten rysunek równocześnie wykazywałby, że wszystko jest fałszem: zwykłe pozory kompleksu, którego jedność polega na nieposiadaniu jej. (142) 84 Włócząc się po Quai des Célestins, depczę po zeschłych liściach, a kiedy podnoszę jeden z nich i starannie mu się przyglądam, widzę, że cały pokryty jest złocistym kurzem, a pod spodem oblepiony ziemią o zapachu mchu, którym nasiąkają mi palce. Oto przyczyny, dla których znoszę zeschłe liście i przytwierdzam do abażuru lampy. Przychodzi Osip, siedzi dwie godziny i ani spojrzy na lampę. Drugiego dnia przychodzi Etienne, jeszcze trzymając beret w ręku mówi: Dis-donc, c'est épatant, ça! [93], i podnosząc lampę, studiuje liście, wpada w zapał. Durer, siateczka żyłek i tak dalej.
|