- Pomogę ci.
- Nie. - Wyprostowała się. Usiłowała zrobić dziarską minę. Nie chciała, żeby Grant się zorientował, jak bardzo
źle się czuła, bo wtedy upierałby się, żeby jej pomóc i po
łożyć ją do łóżka. Zawsze był bardzo opiekuńczy. Ale tego
dnia nie była na to gotowa. Musiała odzyskać panowanie
nad własnym sercem.
- Myślę, że na jakiś czas powinniśmy przestać się widywać - powiedziała. Odwróciła się. - Chodźmy, Jack.
- Pa, pa, Glant - zawołał malec, drepcząc za mamą
w stronę domu.
- Cześć, Jack. Do zobaczenia. Do zobaczenia wam
obojgu.
Anna oddalała się powoli. Starała się nie zauważać
wstrząsających nią dreszczy i nieprzyjemnych dolegliwo
ści żołądka. Ignorowała bolesny ucisk w sercu i udawała,
że nie usłyszała ostatnich słów Granta.
Grant gwałtownie zatrzymał ogiera. Podkute kopyta
zostawiły głębokie ślady.
Jak wspaniale znowu znaleźć się na grzbiecie konia,
pomyślał. Ruszył wolnym kłusem dokoła. Przepełnia
ło go uczucie wolności i radości życia. Wiatr przyjemnie chłodził twarz. Tylko zapachy w powietrzu były inne.
Choćby się starał ze wszystkich sił, nie mógł udawać, że
jest u siebie, w Nebrasce. Z dala od spekulacji i kontrowersji. Nie. Był w Kalifornii. W krainie Caroline.
I Spencera Ashtona.
Na samo jego wspomnienie Grant zacisnął pięści na
rzemiennych wodzach. Ten człowiek przysporzył wielu
zgryzot wielu ludziom. I oto, o ironio! te zgryzoty i morze
jego kłamstw zbliżyły do siebie tylu ludzi. Grant uśmiech-
nął się smutno. Właściwie powinien podziękować mu za to, że dzięki niemu zaprzyjaźnił się z krewnymi, których
wcześniej nie znał. I za to, że w jego życiu pojawili się Anna i Jack.
Skierował konia na rozległe winnice. Jego życie w Ne-
brasce było takie proste. Spokojne i przewidywalne. Dopiero teraz mógł to w pełni docenić.
Chociaż z drugiej strony w Nebrasce nie było jego
przyrodnich sióstr i braci ani małego braciszka, Jacka.
Ani Anny Sheridan.
Była wysoka, szczupła. Miała wielkie brązowe oczy.
Żadna kobieta do tej pory nie zrobiła na nim takiego wrażenia. Wciąż o niej myślał, wciąż miał ją przed oczami. Zawładnęła jego duszą i sercem. I był przekonany, że ona czuła do niego to samo. Ale w przeciwieństwie do niego, marzyła o trwałym związku. O mężu.
A Grant Ashton, ten nowy Grant Ashton, który narodził się przed kilkoma miesiącami, okłamywany, wykorzystany i porzucony przez własnego ojca, a potem wtrącony do więzienia za zbrodnię, której nie popełnił,
nie mógł jej niczego obiecać. Poza tym widział w swoim życiu zbyt wielu ludzi, którzy wskutek egoistycznych decyzji miłość zamieniali w nienawiść. I widział zbyt
wiele dzieci, które cierpiały z takich powodów. Sam był
tego najlepszym przykładem.
Nie zamierzał podejmować takiego ryzyka w przypadku Anny i Jacka.
Wyjechał spośród szpaleru krzewów winnych na otwartą łąkę i pomyślał, że mimo najlepszych chęci nie potrafi przestać jej pragnąć.
- Naprawdę czuję się podle.
Jillian stała w drzwiach i przyglądała się przyjaciółce
z niepokojem.
- Co mogę dla ciebie zrobić? - spytała.
Zawinięta w koc Anna to dygotała z zimna, to trzęsła
się z gorąca.
- Nie chciałabym zarazić Jacka - powiedziała. - Może
mogłabyś go zabrać na noc do siebie?
- Oczywiście - powiedziała Jillian. - Ale kto zaopiekuje się tobą?
- Dam sobie radę. Bywałam już przeziębiona. Nie
chciałabym tylko, żeby Jack zachorował.
- Nic mu nie będzie. Rachel i reszta towarzystwa oszaleją z radości. - Jillian uważnie spojrzała Annie w oczy.
- Pozwól, żeby Caroline przyniosła ci trochę zupy albo
tosty, albo...
- Dam sobie radę - powtórzyła Anna. - Mam zupę
i chleb, i płatki. Caroline ma dużo pracy. Nie chcę sprawiać jej kłopotu.
Jillian przewróciła oczami.
- Ale obiecaj mi, że jeśli poczujesz się naprawdę źle, zadzwonisz, dobrze?
Anna nie odezwała się. Jillian zacisnęła wargi.
- Ten chłopiec potrzebuje mamy - powiedziała
gniewnie.
Anna uśmiechnęła się słabo.
- Zgoda - powiedziała. - Przyrzekam.
- Dobrze. - Jillian uspokoiła się.
- Chodź tu, Jack. - Anna uścisnęła go i delikatnie popchnęła w stronę przyjaciółki. Malec ujął podaną dłoń i spojrzał na Annę pytająco.
- Mama?
Serce Anny ścisnęło się boleśnie. Gdyby nie czuła się
taka słaba i chora, chwyciłaby go w ramiona i zatrzymała
przy sobie. Ale jego zdrowie było najważniejsze.
- Tylko na jedną noc, kochanie. Przyrzekam.
- Dobze - powiedział cichutko i uśmiechnął się. - Kocham cię.
- I ja ciebie kocham.
Jiilian i Jack wyszli. Anna zamknęła za nimi drzwi.
Oparła się o ścianę. Poczuła się nagle strasznie słaba i samotna. I nie wiedziała, czy bardziej bolały ją kości, mięśnie czy serce.
Pomału doszła do kanapy i opadła na miękkie poduszki. Czuła się okropnie. Każdy ruch ją męczył. Zawinęła się w koc i zamknęła oczy. To będzie straszna noc, pomyślała.
Zegar w kuchni tykał miarowo, a ona starała się tylko
jak najwięcej pić. Po kilku łykach wody powieki jej opad
ły i zapadła w gorączkową drzemkę. Budziła się i znów
zasypiała. Dreszcze nie dawały jej spokoju. Gruby pot
wystąpił na czoło.
Kiedy usłyszała stukanie do drzwi, jęknęła boleśnie, ale
zmusiła się do wstania. To mogła być Jiilian. Z Jackiem.
Ale za drzwiami czekała ją niespodzianka. To był
Grant.
- Jesteś naprawdę chora.
- Chyba tak. - Wiedziała, że wyglądała okropnie, ale
było jej to obojętne.
- Mówiłaś, że nic ci nie jest. Że jesteś tylko zmęczona.
- Naprawdę?
- Dlaczego, do diabła, nie zadzwoniłaś do mnie?
- Wiesz dlaczego.
- Wchodzę.
-Nie.
-Tak.
- Grant, dam sobie radę. To tylko jakiś wirus.
- Zrobisz mi miejsce, czy mam cię podnieść? - spytał
groźnie.
- Jesteś śmieszny.
- A ty uparta jak dziecko.
Ustąpiła i cofnęła się o krok.
- Nie - powiedziała. - Jestem tylko rozsądna. - Kolejna
fala gorączki zmusiła ją do oparcia się o ścianę.
Podbiegł i chwycił ją w ramiona.
- Nie musisz się mnie obawiać. Naprawdę.
Gorączka oblewała ją jak fale oceanu. Mylił się. Musia
ła się przed nim bronić, bo w przeciwieństwie do niego,
ona była zakochana.
- Moja biedna Anno - wyszeptał z twarzą w jej włosach.
|