Zupełnie inaczej zapamiętał je Clark z roku 1979 i 1980. Teraz sytuacja się zmieniła; jak cała ta cześć świata, miasto pełne było gwaru, ale nie grozy. Skoro byli dziennikarzami, zachowywali się jak dziennikarze. Clark z upodobaniem kręcił się po sukach, wypytując ludzi o interesy, dostatek, zjednoczenie z Irakiem, o nadzieje na przyszłość, ale słyszał tylko frazesy. Szczególnie pozbawione treści były uwagi polityczne, brakowało w nich pasji, którą pamiętał z dawnych lat, kiedy każde serce gorzało nienawiścią do reszty świata, a zwłaszcza Ameryki. „Śmierć Ameryce”. No cóż, pomyślał, John, w końcu nadali tym słowom konkretną treść. Albo przynajmniej ktoś nadał. Teraz nie znajdował w ludziach nic z dawnej nienawiści, co przypomniało mu dziwnie przyjaznego jubilera. Prawdopodobnie chcieli po prostu żyć, tak jak wszyscy. Nastrój apatii przywoływał wspomnienia ZSRR z lat osiemdziesiątych; ludzie chcieli tam tylko, żeby zaczęło im się odrobinę lepiej powodzić, żeby państwo całkowicie ich nie lekceważyło i nie pomiatało nimi. Nie było w nich natomiast tamtego rewolucyjnego ognia. Dlaczego zatem Darjaei zdecydował się na taki czyn? Co na to powiedzą jego rodacy? Najprostsza odpowiedź brzmiała, że stracił poczucie rzeczywistości, co często się przydarza ludziom żądnym władzy. Znalazł się w otoczeniu fanatycznych wielbicieli, a także tych, którzy po prostu lubili wygodnie jechać limuzyną, podczas gdy inni musieli iść pieszo i ustępować z drogi. W takim jednak razie powinno być możliwe pozyskanie na miejscu agentów. Ludzi, którzy mieli dość tego co tu się działo i gotowi byli mówić. Cóż za szkoda, że nie było czasu na przeprowadzenie normalnego werbunku. Spojrzał na zegarek. Powinien już wracać do hotelu. Pierwszy dzień był pusty, co stanowiło część maskowania. Dopiero nazajutrz mieli przybyć rosyjscy pomocnicy. * * * Przede wszystkim trzeba było ustalić tożsamość Sloana i Alahada. W pierwszej kolejności sięgnięto po książkę telefoniczną. Na żółtych stronach bez trudu można było znaleźć Janka Alahada, „Dywany Perskie i Orientalne”. Z jakichś przyczyn ludziom Persja najczęściej nie kojarzyła się z Iranem, co okazało się prawdziwym błogosławieństwem dla handlarzy dywanów. Sklep mieścił się na Wisconsin Avenue, o kilometr od mieszkania Ramana, co samo w sobie nic jeszcze nie znaczyło. Łatwo też ustalono, że istnieje niejaki Joseph Sloan, który ma telefon 536-4040, podczas gdy numer Ramana brzmiał 536-3040. Różnica jednej cyfry, co tłumaczyło pomyłkowe połączenie zarejstrowane przez automatyczną sekretarkę agenta. Następny krok był rutynowy: sprawdzono połączenia telefoniczne. Znaczna ich liczba sprawiła, że potrzeba było minuty, zanim na ekranie pojawiła się informacja o rozmowie przeprowadzonej z numerem 202-536-3040 z aparatu 292-459-6777. Tyle że nie znajdował się on w sklepie Alahada: był to automat o dwie przecznice dalej. Skoro było to tak niedaleko, po co marnować ćwierćdolarówkę? Dziwne. Dlaczego nie sprawdzić innych rzeczy? Agent nosił wąsy, był krótko ostrzyżony, a w swoim oddziale cieszył się opinią fanatyka problemów technicznych. Nie odniósł może szaleńczych sukcesów zwalczając przestępstwa bankowe, natomiast niezwykle odpowiadała mu praca w kontrwywiadzie, która w zdumiewającym stopniu przypominała zajęcia z czasów koledżu. Zauważył, że tropieni przez niego szpiedzy myśleli bardzo podobnie. Bez specjalnego nakładu wysiłków udało się ustalić, że przez cały ubiegły miesiąc nikt nie dzwonił ze sklepu z dywanami pod numer 536-4040. Poprzedni miesiąc? Także nie. A w przeciwnym kierunku? Nie. 536-4040 nigdy nie łączył się z 457-1100. Przecież jednak trzeba było jakoś zamówić dywan, skoro sprzedawca informuje o jego nadejściu... Dlaczego zatem żadnych telefonów w obu kierunkach? Agent nachylił się do sąsiadki. — Sylvia, rzuć na to okiem. — Co takiego, Danny? * * *
|