Osobliwie też lubił na borsuki
polować, przywiózł więc z sobą śliczne taksy kurlandzkie. Niedługo bawił i za rodzicem po-
jechał zostawując pod moim dozorem faworytną na oszczenieniu taksicę.
Dopieroż ja z karabinkiem biegnę na łąkę ponad jezioro, żeby wystrzelić, patrzę, aż na
wodzie, na wywrocie starym, siedzi ośm w szeregu kaczek dzikich. Myślę sobie, jak strzelę,
to je spłoszę, ach, żebym miał czym nabić, to bym zabił którą, ale prócz prochu nic nie mam.
Jużem myślał o kamykach, grochu, gwoździach, i tego nie mam przy sobie, aniżeli z domu
wrócę, kaczki nie dosiedzą i żadnej nie dostanę. Nagle przychodzi mi myśl szczęśliwa. Kara-
binek ten dragoński miał stempel żelazny, obwijam go w pakuły, kładnę w lufę, ale razem
rozumujÄ™ sobie: jednym stemplem jednÄ™ zabijÄ™ kaczkÄ™, a szkoda, kiedy ich razem tyle w sze-
regu, czyby nie można więcej.
Zachodzę im przeto z boku tak, żebym jednę tylko widząc i drugą trafił. Jak palnę, nabój
był wielki, stempel spiczasty, gdym pierwszą trafił, przeszedł przez wszystkie i wszystkie na
miejscu zostały. Uradowany zebrałem ośm kaczek z wywrotu, zanoszę do domu, ale nowy
kÅ‚opot – nie znalazÅ‚em stempla. Strach wielki, bo ojciec srodze siÄ™ rozgniewa, a może i skórÄ™
wyłata, biegnę więc, szukam wszędy, na wywrocie, w wodzie, nigdzie nie ma go. Pewnie
utonął w jeziorze, już się zaczynam rozbierać, gdy nagle na drugiej stronie wody dojrzałem,
że się coś rusza przy sośnie. Patrzę: człowiek, nie żaden człowiek, ale jakieś zwierzę, pory-
wam szablicę ojca, wracam. Co widzę, miły Boże! a toć to sarna przybita stemplem do sosny
kręci się i rusza. Dobijam szablą i znajduję stempel szukany, co przeleciawszy jezioro utkwił
w sosnę w tym momencie, gdy biegła sarna, i sam ją przybił do sosny.
Uradowany tak niespodziewanie grubą zwierzyną patrzę na mój stempel, że sfarbowany,
trzeba go więc obetrzeć, żeby znowu nie zardzewiał. Rosły i gęsty był szuwar nad brzegiem
jeziora, trÄ…cam stemplem po trawie, widzÄ™, że siÄ™ coÅ› rusza w trawie, kÅ‚adÄ™ rÄ™kÄ™ – coÅ› ko-
smato, a to zając, co przysiadł był w szuwarze, nie zabity, ale trąceniem stempla między słu-
chy odurzony. Porywam za zadnie skoki i żeby go łatwiej zabić na twardej ziemi, wynoszę na
rolÄ™, a zboże już kÅ‚osowaÅ‚o – jak utnÄ™ o ziemiÄ™, aż tu znajdujÄ™ parÄ™ kuropatw, co wÅ‚aÅ›nie na
gnieździe siedziały. Tak więc od jednego strzału zabiłem ośm kaczek, sarnę, zająca i dwie
kuropatwy.
Zmęczyłem się wielce, zanim zniósł tyle zwierzyny do domu, rodzic mój nie łajał urado-
wany, że godnie odżyje w potomku, wuj zaś kanonik wyrobił pozwolenie, że odtąd będę ojcu
towarzyszył na łowach, darował mi strzelbę i małego taksika z tych, co się u nas urodziły. Od
onego więc czasu nie minęło dnia jednego, żebym czy to z rodzicem, czy sam nie wychodził
na łowy i mogę zaręczyć, żem nigdy nie chybił, przychodząc zawsze obładowany zwierzyną.
Dogadzało to rodzicowi, że bez żadnej pracy mógł na stół Tyzenhauza dostarczać, czego
było potrzeba, ale jak wszyscy ludzie na świecie czegoś jeszcze więcej po mnie zażądał. Tak
u Tyzenhauza, jako i u wszystkich panów na Litwie, jaka tylko jest zwierzyna w kniei, jest
własnością dziedzica, wilki tylko jedynie, lisy i borsuki, jako szkodliwe zwierza, wolno le-
śniczym bić i łapać. Rodzic więc mój zastawiał żelaza na lisy, kopał doły i urządzał wnyki na
wilki, a dosyć ich musiał łapać, kiedy kilka razy do roku przyjeżdżali Żydzi z Wilna i zaku-
pywali furami skóry. Na nieszczęście chłopi z sąsiednich dóbr radziwiłłowskich zwąchali te
myśliwskie sztuki i nie tylko z dołów wnyki i żelaza wykradali, ale razem i wilki, i lisy. Mój
rodzic o połowę zaledwie mógł skór Żydom przedawać.
136
Razu jednego rzekÅ‚ do mnie: – Szymku, synu mój, nasz pan pojechaÅ‚ za granicÄ™, zwierzy-
|